Jakim cudem ja zawsze... no, zawsze nie, często, ostatnio ZBYT często, trafiam na takie... dzieła?
Rzecz zawsze wygląda tak samo.
Idę do biblioteki, rzucam się między półki, czytam opisy na skrzydełkach książek, sięgam po autorów, o których w życiu nie słyszałam, tu się zadumam, ówdzie skrzywię, aż wreszcie wybieram, no bo przecież:
"Jeden z największych hiszpańskich bestsellerów ostatniego roku". - mówi okładka. A dalej: "Napisana z rozmachem powieść historyczna utrzymana w duchu i tematyce słynnej Katedry w Barcelonie" - hmmm... - "Barcelona, rok 1052. Wychowany w skrajnej nędzy Marti Barbany ma 19 lat, gdy trafia do pysznego i dumnego miasta. Oszołomiony możliwościami, jakie niesie ze sobą życie w metropolii, zrobi wszystko, aby stać się pełnoprawnym obywatelem, zasłużyć na miłość dziewczyny z bogatego rodu i odmienić swój los. Jego historia splata się z dziejami hrabiego Ramóna Berenguera I, darzącego występną miłością Almodis z Marchii, hrabinę Tuluzy, który wciąga miasto w niebezpieczny konflikt" - no co może pójść nie tak.
A MÓWILI TATULO, NIE UFAJ OPISOM NA OKŁADKACH, CÓRUŚ!
Powieść - 736 stron!!! - zaczyna się od opisu napadu bandy żołdaków na spokojne domostwo kowala, zakończone wymordowaniem mężczyzn i zgwałceniem kobiet, w tym jednej ciężarnej i jednej dwunastoletniej. Pięknie, po prostu pięknie, tego właśnie chciałam, gdy wybierałam książkę, dzięki, panie Llorens! A już najbardziej dzięki za to, że cały ten rozdział był kompletnie PO NIC. W żaden, najlżejszy sposób nie łączył się z resztą powieści, żadna z osób w nim opisanych nie tylko nie odegrała żadnej roli na kartach książki, ale nie została nawet wspomniana. Podejrzewam, że cały ten napad był potrzebny autorowi, by wprowadzić postać Ermesyndy, hrabiny Barcelony, która w następnym rozdziale robi dziką awanturę dowódcy wojsk najemnych. Musi pan autor uznał, że to jest właśnie najlepszy sposób, by pokazać, że rzeczona hrabina ma ognisty temperament, dzierży władzę żelazną garścią i nikt jej nie podskoczy w Barcelonie i okolicach. Cóż, nie jest to opinia, którą podzielam, ale cóż ja jestem, mały robaczek i w życiu bestselera nie napisałam, c'nie.
Chwilę się łudziłam, że może nienarodzone dziecko zgwałconej kobiety to właśnie ten szumnie zapowiadany na okładce Marti, ale porównałam daty, widniejące na początku każdego rozdziału i duch we mnie upadł. Nasz Marti Barbany pojawia się chwilę później i jest taki doskonały, że obrzydzenie bierze. Niby nie jest rycerzem (chociaż podobno autor wzorował go na rzeczywistej postaci, która i owszem, rycerzem ostatecznie została), ale i tak jest bez skazy- szlachetny, honorowy, mądry, odważny, inteligentny, oczywiście w dodatku przystojny, plus ma niewiarygodne szczęście. Wychowany w biedzie i niechęci do tatusia w jeden dzień i bez specjalnych duchowych rozterek odzyskuje o tatusiu dobre mniemanie oraz dostaje spadek, plus zyskuje dwóch serdecznych przyjaciół tatusia, którzy nie tylko spadek przechowali przez prawie dwadzieścia lat, ale jeszcze zajęli się sierotą, wprowadzili do towarzystwa, zapoznali, z kim trzeba, ułatwili, co się dało i służyli dobrą radą, bezinteresownie i ze względu na pamięć dawnych czasów.
Wszystkie zresztą postacie we "Władcy Barcelony" są zero-jedynkowe - ukochana Martiego jest piękna, kochająca, wierna i tak niewinna, że w porównaniu z nią przebiśnieg na przymrozku jest niczym więcej jak śmieciem. Z kolei główny antagonista Martiego, Bernat, nie ma nawet jednej pozytywnej cechy, jest taki zły, ze po prostu najzłejszy, a do kompletu obleśny, chciwy i, no bo przecież, że koniecznie - brzydki, otyły i pryszczaty (no, dobra, pryszczaty może nie. A może tak, tylko dokładnie nie pamiętam).
Równolegle do pełnej sukcesów drogi Martiego, by stać się obywatelem Barcelony toczy się wątek historyczny, bohaterem którego jest Ramon Berenguer, hrabia Barcelony, który został ekskomunikowany w 1053 na skutek bezprawnego trzeciego małżeństwa - on, żonaty wówczas, zapłonął uczuciem do Almodis z Marchii, jak najbardziej zamężnej. Uczucie okazało się wzajemne, Ramon zorganizował porwanie ukochanej z zamku jej męża, po czym żyli sobie razem we wzajemnym afekcie, starając się o unieważenienie małżeństw (łatwo nie było, argument o nie skonsumowaniu związków upadał, jako, że oboje mieli dzieci, a w dodatku papież był dobrym przyjacielem babci Ramona, czyli wyżej wzmiankowanej Ermesyndy). I niewątpliwie była to najciekawsza część tej książki, choć, niestety, opisana kompletnie bez polotu, do tego stopnia, że równie dobrze mogłabym poczytać Wikipedię, wzbogaconą o opisy przyrody.
Brak polotu dotyczy całej powieści zresztą, wszystko tu jest po kolei, w uproszczeniu, bez kłopotów, bez przeszkód. Ktoś postanawia napisać list i list błądzi, błądzi, aż wreszcie trafia do nadawcy dokładnie w momencie, gdy powinien, odbicie więźnia przebiega bez żadnych niespodzianek, przekazanie okupu - no, jak przekazanie okupu, wielkie rzeczy, podjeżdża z jednej strony rycerz, z drugiej muzułmański książę i już, o czym tu pisać, wydany wyrok jest bezproblemowo wykonany, "skazali go, zbudowali szubienicę, powiesili, ach, jak niesprawiedliwie", wizyta w więzieniu załatwiona, bo czystym przypadkiem strażnik więzienny okazuje się kumplem z wojska, nagle znajduje się na wszystko dowód, porwanie Almodis z Marchii, hrabiny Tuluzy w końcu, a nie byle dziewki kuchennej, przebiega łatwiej, niż w dzisiejszych czasach przebiegłoby odebranie dziecka ze szkoły przez rodzoną babcię nie posiadającą upoważnienia od rodziców. Dodatkowo część wątków jest o niczym, jak chociażby spór między Pedro Ramonem, synem Ramona z pierwszego małżeństwa i jego następcą, a Almodis z Marchii. Kłócą się jak przedszkolaki i nic z tego nie wynika, nic kompletnie.
No i JĘZYK.
Styl pisania autora jest co najmniej egzaltowany i przyznam, że zastanawiałam się nawet, czy to tylko autor, czy może chociaż trochę tłumacz. I pewnie trochę jest to tłumacz ("Drżała mu ręka, a serce ściskał podziw dla odwagi dziewczyny" - nie wykluczam, że słabo znam polski, ale wydaje mi się, że serce to mógł mu przepełniać podziw dla odwagi dziewczyny, a serce ściska się człowiekowi skutkiem doznawania raczej przykrych emocji;
"za wojskiem szedł nieunikniony tłum ludzi (...) całe mnóstwo kobiet, zarówno żon żołnierzy, jak i prostytutek o obwisłych piersiach, które roznosiły choroby, dostarczając rozrywek obozującym żołnierzom", no szczególnego rodzaju to rozrywka, gdyby ktoś mnie pytał;
"Znasz już Ruth, najmłodszą córkę mojego przyjaciela Barucha. Na wszelki wypadek zamknęli przed czasem bramy Call [dzielnicy żydowskiej, przyp.moje] i rozdzieliwszy się z siostrą, została na zewnątrz" - znowu, możliwe, że się czepiam, ale czytałam to zdanie kilkukrotnie i ono dla mnie w ogóle nie jest po polsku).
Z cała pewnością jednakże to nie tłumacz jest winien temu, że opisy są rozciągnięte do przesady (a o dialogach będzie niżej). O tym, że autor przygotował się do napisania książki historycznej świadczy pokaźna bibliografia, dumnie zaprezentowana na końcu tomu oraz liczne a zbędne szczegóły, którymi czytelnik jest regularnie zanudzany, a które nic nie wnoszą do książki (jak np. opis bojowego rynsztunku Ramona Berenguera. Albo cacko w stylu "Obaj usiedli na taboretach obitych skórą z Ubrique. Był to prezent od najemnika, który służył u boku Llobelta w okolicach Kordoby około 1017 roku podczas drugiej wyprawy hrabiego Ramona Borrella, dziadka obecnego hrabiego. Odniósł wtedy tak ciężkie rany, że zmarł" - i nie, nie wiadomo, kto zmarł, najemnik, Llobelt czy hrabia. O, albo niezwykle błyskotliwe spostrzeżenia, jak natenpszykład: "Stał tam tez dzban z wielkim uchem z jednej strony i długim dziobem z drugiej, który służył niewątpliwe do wylewania jego zawartości".
Nie są winą tłumacza również dialogi typu:
- Marti, przybiegam do ciebie z pilną wiadomością!
- Zamieniam się w słuch, przekaż mi ją natychmiast!
- Nigdy nie uwierzysz w to, co ci powiem!
- Wstrząsają mną obawy!
- Zadrżysz dopiero, gdy ci ją wyznam, a biegłem tu naprawdę pospiesznie!
- Nie trzymaj mnie w niepewności, zaklinam!
- Nigdy bym tego nie zrobił, przyjacielu, czas bowiem jest naszym sprzymierzeńcem!
- Przebóg, co mówisz! Przejmujesz mnie lękiem!
- Ach, gdyby dobry Bóg sprawił, bym to nie je musiał przekazać ci tę wieść!
- Niezbadane są wyroki Jego! Lecz straszne wieści, jak ta, lepiej usłyszeć z ust przyjaciela!
- Marti, jesteś równie szlachetny, jak twój ojciec, który był mi wiernym druhem na polu bitwy!
- Twe słowa radują me serce! Lecz siądź, odetchnij, wszak biegłeś tak pospiesznie, by przekazać mi wiadomość!
- Ach, Marti, nie czas na to, wszak ta sprawa nie może czekać!!!
I tak dalej...
I razy milion.
I pytanie, "jak napisać ośmiusetstronicową powieść, w której treści jest na dwieście stron" rozwiązany.
A nawet DWIE powieści, bo "Władca Barcelony" ma kontynuację, równie obfitą stronicowo.
Ale drugiej części nie przeczytam.