„Wszędzie płasko i woda, pustka, która zależnie od nastoju mogła wywoływać ukojenie albo smutek”
Znacie serial „Kości” z Emily Deschanel i Davidem Boreanazem? Ja zawsze z wypiekami na twarzy oglądałam kolejne odcinki razem z siostrą. Bardzo lubiłam, kiedy Brennan i Booth rozwiązywali zagadki, a ona odkrywała tajemnice zapisane w kościach. Od tego serialu zaczęła się moja pasja do antropologii sądowej i rozkładu ciała. Czy to nie brzmi dziwnie?
David Hunter to antropolog, który z powodu traumatycznych przeżyć przeprowadza się z Londynu do małej miejscowości Manham. Po trzech latach jego spokój ponownie zostaje zburzony, a przeszłość zaczyna wracać, mimo że chciał o niej zapomnieć. Kiedy w tej małej spokojnej mieścinie zostają odnalezione zwłoki, David niechętnie włącza się do policyjnej akcji.
Tę książkę polecał mi ogrom osób, więc w końcu musiałam nadrobić! Tym bardziej że antropologia sądowa fascynowała mnie od zawsze. Z wielkimi nadziejami usiadłam do tej książki i to chyba był mój błąd. Miałam nadzieję na totalny ogień i rozwalenie umysłu. I mimo że finalnie książka bardzo mi się podobała, to muszę przyczepić się do kilku rzeczy.
Jednak zacznijmy od tych dobrych rzeczy. Simon Beckett niesamowicie oddał zaściankowość małego miasteczka. Tę hermetyczną atmosferę czuć było na kartach tej powieści. Szczerze współczułam Davidowi, który po trzech latach mieszkania tam i leczenia ludzi, wciąż uważany był za kogoś obcego, kogoś z zewnątrz. Kiedy więc wszyscy wypięli się na niego, byłam zła. Bo wiecie, jest lekarzem, który przez trzy lata wypruwa dla nich flaki, a nagle za sprawą plotek, wszyscy pokazują mu środkowy palec.
Kolejnym atutem jest to, że Autor zrobił niesamowitą robotę, szukając informacji. Jeżeli czytaliście „Trupią farmę”, to z pewnością odnajdziecie w „Chemii…” wiele elementów z tej książki. Byłam pod wrażeniem, opisu zwłok oraz rozkładu ciała. Nie było tam miejsca na fantazję, a na naukowe dowody. David (dzięki autorowi) wypadł profesjonalnie i popisał się wiedzą w zakresie antropologii sądowej.
Niesamowita była atmosfera tej książki. Dusząca, tajemnicza, hermetyczna. Od razu wyczuwało się to napięcie, które buzowało w mieszkańcach małego miasteczka. Autor zręcznie wessał mnie w swój świat. Chociaż nie od początku. I w tym miejscu zaczynam psioczenie.
Mimo całej ciekawości, jaką rozbudził we mnie Autor, czasami się nudziłam. Strasznie nie lubię niepotrzebnych opisów w książkach. Tutaj niestety dostaniemy ich sporo. Najbardziej w pamięci zapadł mi fragment o czapli na jakieś pół strony. Ogólnie książka zawiera mnóstwo opisów przyrody. Z jednej strony rozumiem, że natura odegrała w tej historii wielką rolę, jednak z drugiej nudziło mnie to, więc czasami przeskakiwałam po nich wzrokiem.
Kolejnym minusem jest to, że gdzieś w połowie odkryłam, o co chodzi (przynajmniej w połowie, nie zgadłam jednego czynnika). I mimo że do końca Autor próbował wodzić mnie za nos, to dawał mi takie wskazówki, że nie mogłam przejść obok nich obojętnie. Jednak biorę poprawkę na to, że książka wyszła w 2006 roku, więc ten cały schemat nie był tak wykorzystany.
Mimo że w książce akcja był wartka i ostatnie strony połknęłam z zapartym tchem, to początek trochę mnie wymęczył. Książkę polecam, bo jest naprawdę dobra. Jednak ja oczekiwałam chyba czegoś więcej. Wiem jednak, że z pewnością przeczytam kolejne książki Autora, bo bardzo polubiłam postać Davida Huntera.