Dni stają się coraz dłuższe, coraz częściej również występują w radosnym duecie ze słońcem — oprócz oficjalnego zakończenia sezonu grypowo — szalikowego, zaobserwować możemy masowe pielgrzymki do siłowni, czy innych salonów fitness. Podczas owego wiosennego przebudzenia próżno też szukać opuszczonej, całkowicie wolnej przestrzeni w obrębie ścieżki rowerowej — nowoczesne gadżety są, nowe buty sportowe są i objawy dnia następnego — zakwasy (skądinąd według szanownej wuefistki poznanej przeze mnie w toku wspinania się po szczeblach edukacji — ból najlepszy ze wszystkich możliwych) są.
Powyższe, nieco humorystyczne przedstawienie „miastowego” wydania sportu przytoczyłam w związku (a raczej w opozycji) z książką Campa w sakwach, czyli rowerem na Dach Świata autorstwa Piotra Strzeżysza. On sam o sobie pisze:
Należę do niezbyt licznej sekty włóczykijów.
Nigdy nie postanowiłem do końca, jak będę żył, być może, tak już zostanie. Jestem ciągle w ruchu, nie mogę usiedzieć w miejscu. Skończyłem kilka szkół, studiowałem na kilku kierunkach, pracowałem w różnych miejscach, m.in. na budowie, w bibliotece, opiekowałem się niepełnosprawnymi, nauczałem w kilku szkołach.
Od lat realizuję marzenia zwiedzenia świata na rowerze, łącząc pasję podróżowania z fotografią i pisaniem. Przejechałem kawałek świata, ale jeszcze wiele miejsc chciałbym kiedyś odwiedzić.
Książka o której dzisiaj piszę jest w zasadzie formą specyficznego pamiętnika, w której mężczyzna opisuje swoją samotną, rowerową wyprawę po Tybecie — krainie zamkniętej dla „zwykłego śmiertelnika”, o obszarach po których podróżować można wyłącznie wyznaczonymi szlakami. Wydaje się jednak, że takie ograniczenia nie dotyczą autora owej książki, który wykorzystując swoją charyzmę i otwartość, poznaje życie mieszkańców Tybetu i pokonując barierę językową, ujawnia czytelnikowi jego najbardziej ukryte (i ciekawe) zakamarki.
Relacja z tej wyprawy rowerowej charakteryzuje się niezwykłą lekkością i swobodą językową — jest to książka możliwa do „wchłonięcia” w dwa wieczory. Z drugiej jednak strony wywołuje ona niezbyt pozytywne emocje. Niepohamowana zazdrość jest bowiem w moim odczuciu nieodłącznym towarzyszem podróży czytelniczej. Ciężko określić, czy Piotr Strzeżysz jest bardziej odważny, szalony, czy może stanowi wybuchową mieszankę owych cech?
Jedno jest pewne — Campa w sakwach, czyli rowerem na Dach Świata budzi ogromny podziw i zwyczajną sympatię, do „poważnych” sytuacji dodając szczyptę humoru:
Mam rower. Jestem niezależny. Do centrum dwadzieścia pięć kilometrów, dojadę w godzinę. Tak przynajmniej mi się wydawało. Przejechałem kilkaset metrów i stanąłem przed pierwszym skrzyżowaniem. Bezradnie patrzyłem na ogromny drogowskaz. Chińskie niezrozumiałe znaczki w postaci figur geometrycznych, łuków, zygzaków i esów floresów wyglądały cudownie, ale nie pomogły mi wcale w decyzji, w którą stronę mam teraz jechać.