Rzadko kiedy jakaś powieść ma aż tak wyraźną „sprawę” z tempem akcji co „Szadź”. Nie napiszę „charakterystyczne tempo akcji”, bo to by było za mało, ale też nie aż „problemy z tempem akcji”. Właśnie „sprawę z tempem akcji”.
Tak, to pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy podczas lektury – bardzo gładko i przyjemnie wchodzimy w tę opowieść. Autor zdaje się kontrolować całość kreowanego przez siebie obrazu i, co więcej, wygrywać wszystko to, o co gra. Czujemy, że to nigdy nie miało być jakieś mego oryginalne czy odkrywcze – nie, Brejdygant chce po prostu bardzo dobrze napisać powieść w ramach pewnego schematu. I jak najbardziej mu się to udaje. Mniej nawet idzie o takie kwestie, jak sprawna ekspozycja postaci czy budowanie naszego stosunku do nich – zwyczajnie bardzo przyjemnie się to czyta i w pełni kupujemy konwencję zaproponowaną przez pisarza.
A potem zaczynają się dziać rzeczy dziwne. Widzimy poznanie się psychopaty i jego ofiary, czujemy, że rozwój ich relacji musi trochę potrwać, ba, narrator wprost nam coś takiego mówi i… i wcale trochę to nie trwa, wszystko rozwija się tak szybko, że szok. Podobnie śledztwo, nasza dzielna policjantka kojarzy fakty z zadziwiającą prędkością, choć, to chyba jasne, została przez autora wykreowana jako odpowiedzialna, poważnie traktująca swoją pracę, niegłupia dziewczyna, ale przecież nie jako geniuszka. Właściwie kropkę nad i, gdy o to zagadnienie idzie, stawia śmiesznie wręcz szybkie tempo rozwoju relacji z życia osobistego postaci, jakby pisarz chciał nam powiedzieć – „patrzcie, przynajmniej jestem konsekwentny w tym pędzie” :) A wszystko to w ramach tej fajnej generalnej konwencji, o której pisałem powyżej.
Notabene dwa razy (strony 332. i 355. w drugim wydaniu, które czytałem) mamy w tekście wzmiankę o tym, że nasza strażniczka prawa zastanawia się przez moment nad tym, że może naprawdę zbyt szybko wyciągnęła pewne wnioski, ale po chwili już owa wątpliwość ustępuje, bo jej „matematyczny umysł” (tak, tak) na nią nie pozwalał.
I to jakoś tam gra, nie męczymy się czytając. Choć pewne aspekty są tu wręcz zabawne (nie, panie Brejdygant, to wcale nie jest tak łatwo kogoś zestalkować, że jak się zna jego wygląd i miejsce, w którym ten ktoś jest być może związany, to można w trzech krokach znaleźć z pomocą Google’a jego nazwisko, serio :)).
W ogóle wiele rzeczy zdaje się ginąć w tym, jak bardzo pisarzowi zależało na gładkim wprowadzaniu nas w powieściową rzeczywistość, choćby problemy głównej bohaterki z seksizmem w pracy czy to jej matematyczne podejście do życia. Nie ginie w sumie tylko wątek polityczny, całkiem ciekawy (choć też zdaje się epatujący osobistymi poglądami Brejdyganta) i mięsisty.
Wahałem się między 7/10 a 6/10, co przy tylu zastrzeżeniach (nie jest to oryginalne, pisarz nie w pełni nad wszystkim panuje itd.) może być wręcz zaskakujące, ale zwyczajnie dobrze mi się omawiane dziełko czytało. Daję w końcu tę niższą ocenę, bo zabrakło mi konkretniejszych wykładów o gnozie i wczesnym chrześcijaństwie – lubię takie wstawki w literaturze kryminalnej, tu autor parę razy o to zahaczał, w końcu akcja tworzyła ku temu okazje, ale zawsze było tego nader niewiele.