Nie sądziłam, że kiedykolwiek sięgnę po książkę wydawnictwa "Fronda", ale postanowiłam się nie uprzedzać i dać autorowi szansę, więc za zmarnowane popołudnie mogę winić tylko siebie ;)
Spodziewałam się ciekawostek z życia artystów, skrzętnie wyszperanych w archiwach, tej pracy badawczej autorowi nie można odmówić i za to dodałam gwiazdkę.
Ale to już koniec pozytywów. Narracyjnie to kompletny bełkot, napisany tak niechlujnie stylistycznie i bez jakiegokolwiek uporządkowania myśli, że trudno się zorientować, jaki jest cel tego wywodu, poza snuciem insynuacji i sugerowaniem deprecjonujących interpretacji. Autor wyrzyguje nam w zasadzie strumień informacji, bez ładu i składu, mieszając wszystko ze wszystkim, głównie nieistotne z niedyskretnym, i podlewając żółcią swoich jadowitych poglądów. Co prawda autor deklaratywnie podaje się za obiektywnego biografa, ale tak jakby nie za bardzo wyszło, bo opinie ulewają mu się między wierszami, zapewne niechcący.
Poza drobiazgami typu upieranie się, że Maria Komornicka była schizofreniczką, więc nie mogła być feministką (podpowiedź: stan zdrowia psychicznego ma niewielki związek z poglądami politycznymi i jedno nie wyklucza drugiego), uporczywe nazywanie homoseksualizmu opisywanych bohaterów "preferencją" (bez komentarza), czy zarzucanie Tadeuszowi Boyowi-Żeleńskiemu, że "fałszywie pozował na Krakusa" (podczas gdy jedna z jego książek wręcz rozpoczyna się zdaniem "Urodziłem się w Warszawie."), zwróciło moją uwagę, odmienne traktowanie opisywanych bohaterów w zależności od tego, czy Piotr Łopuszański darzy ich sympatią, czy wręcz przeciwnie.
Żeby nie być gołosłowną, podam szczególnie dobitny przykład podejścia do pochodzenia dwóch pisarzy, na dodatek tworzących w mniej więcej tym samym czasie, Marcela Prousta i wyżej wzmiankowanego Boya-Żeleńskiego (który zresztą "W poszukiwaniu straconego czasu" na polski przetłumaczył). Chociaż może zamiast "podejście" powinnam napisać "demaskowanie", bo tak autor podchodzi do podawania informacji o czyichś korzeniach żydowskich (ale nie, nie jest antysemitą, skądże znowu, podkreślmy jeszcze wężykiem, że Polacy zawsze byli tolerancyjni, a pan Łopuszański to już w ogóle).
I tak o Prouście, jednym ze swoich ulubionych pisarzy, pisze dobitnie i zaznaczając to mocno, że "niepoprawnie przypisywano mu żydowskość", gdyż był katolikiem, mocno związanym z Kościołem i jego ojciec też był katolikiem. Czy wspominaliśmy już, że był katolikiem? Co prawda matka jego była religijną żydówką, no ale to przecież bez związku (podpowiedź: można być Francuzem, Żydem i katolikiem jednocześnie, to nie boli).
A z kolei o Boyu, że "ukrywał swoje żydowskie pochodzenie", chociaż co tu miałby ukrywać, skoro już od pokoleń jego rodzina była polską katolicką inteligencją, ale to przecież nic nie znaczy, bo Boy to proaborcyjny antyklerykał, który o księżach pisał per "nasi okupanci", a do tego komunistyczny kolaborant, na co koronnym dowodem jest fakt, że znalazłszy się podczas wojny w zajętym przez Związek Radziecki Lwowie, wykładał na uniwersytecie i publikował felietony w "Czerwonym Sztandarze", a mógł sobie przymierać głodem, jak każdy prawdziwy patriota i jeszcze zaraz go zabili, bo gdyby nie to, to pewnie by dalej kolaborował z komunistami i został pupilkiem PRLowskich władz.
Naprawdę, nie zmyślam, autor na serio dywaguje, co takiego "straszliwie zdradzieckiego" Boy by robił po wojnie, gdyby nie ten szczęśliwy przypadek, że go wcześniej Niemcy rozstrzelali... Tak że tak. Proust cacy, Boy be, więc do tego jeszcze Żyd i komunista, bo to w mniemaniu autora najcięższe z oskarżeń. Mogłoby to być nawet zabawne, gdyby nie to, że wcale nie jest.
Autor postawił sobie za cel "odbrązowienie wizerunku znaczących postaci", ale wykonał proces dokładnie odwrotny, bo ewidentnie pomyliło mu się zdzieranie błyszczącej politury i zaglądanie pod oficjalną podszewkę z obrzucaniem ludzi gównem błotem insynuacji i pomówień. Po lekturze sama poczułam się brudna, więc szczerze odradzam.