Książka o smakowitym tytule i pięknej szacie graficznej. Słodki tytuł to symbol ulubionej przekąski głównych bohaterek oraz ich sielskiego dzieciństwa, które powoli znika.
Rodezja przekształca się w Zimbabwe, rodowici mieszkańcy walczą z białymi kolonizatorami o swoje miejsce na ziemi. Nazywani są terrorystami i bezlitośnie tępieni. W całym kraju wybuchają zamieszki, wzrasta ilość aktów nienawiści, prześladowań, trwa krwawa walka o władzę.
A my widzimy ten świat oczami dwóch kilkuletnich dziewczynek – prawie dziewięcioletniej Nyree oraz o rok młodszej Cii. Te dwie siostry mieszkają wraz z matką, ojcem i dziadkiem na farmie położonej 30 km od najbliższego miasta. Taty nie ma całymi tygodniami, miesiącami – walczy on z terrorystami. Mama prowadzi farmę, dziadek spędza dnie na udzielaniu porad życiowych, opowiadaniu historii oraz sączeniu ginu. A dziewczęta spędzają właściwie sielskie dzieciństwo. Jednakże widzą, czy raczej przeczuwają wiele nieszczęść na które oczy większości dorosłych są zamknięte.
Pewnego dnia dołączył do nich kuzyn Ronin – bękart, lizus, złe nasienie pochodzące ze skandalu rodzinnego. I wtedy zaczyna się gra o uczucia; gra, na którą ślepi są wszyscy oprócz dziewczynek i dziadka; gra, która nie może skończyć się dobrze…
Autorka ciekawie przedstawiła świat – oczami dzieci, które jednocześnie widzą świat jako ciagle pełen magii, wróżek, duchów, a jednocześnie dostrzegają każdy przejaw okrucieństwa. Dobro przeplata się ze złem, nie każdy jest taki, jaki się wydaje – wszystko to jest skrzętnie zanotowane w umysłach dziewczynek. Widzą one więcej, niż się dorosłym wydaje, jednakże nie zawsze są oczywiście w stanie zrozumieć, co tak naprawdę widzą i do czego to prowadzi.
Pięknie przedstawiona jest także miłość między siostrami, nie ma tam przesłodzenia, jest realizm, ludzkie siły i słabostki. Ciekawą postacią jest także dziadek dziewczynek – kontrowersyjny staruszek, który jednakże jest źródłem bardzo ciekawych opowiadań, również historyjek rodzinnych, które nieraz mu się wymkną, a dziewczynkom dostarczają wiele tak potrzebnych informacji. Przez jego perspektywę również widzimy Rodezję kolonialistów, kraj, w którym bycie czarnym oznacza bycie śmieciem. Widzimy jego walkę, niezgodę na zmianę sytuacji. Jest też kuzyn Ronin, postać jakby nie do końca przedstawiona, pozostał mi po nim pewien niedosyt – skrzywdzone dziecko, które stało się potworem? Samotność wypaczająca charakter? Mam wrażenie, że można byłoby na jego podstawie napisać wiele różnych analiz, a i tak nie byłoby wiadomo, która jest prawdziwa.
Rodezja przedstawiona w książce jest krajem pulsującym dzikością, zagrożeniem, rozkładem, ale jednocześnie krajem magicznym, gdzie miejscowi dbają o siebie nawzajem i pielęgnują tradycje rodzinne. Krajem jednakże pogrążonym w chaosie i w zmianach, które niewiadomo gdzie prowadzą.
Książka ta napisana jest dobrze, przejmująco. Jednak zdecydowanie nie jest to lekka lektura, więc proszę nie sugerować się tym słodkim tytułem… Jest to jednak kolejna ciekawa powieść w tej serii wydawniczej :).
Mały minus – rozumiem, że stylistyka książki wymagała użycia dużej ilości słów pochodzących z różnych dialektów lokalnych. Jednakże nie jestem przekonana co do ilości tych słów, a przede wszystkim do słowniczka na końcu książki. Mi osobiście zdecydowanie przeszkadzało ciągłe przerywanie czytania i zaglądanie na koniec powieści i to nieraz kilkukrotnie w ciągu czytania jednej strony. A do tego dochodzi jeszcze słowniczek słów pochodzących z języka angielskiego, który pojawiał się w przypisach na danej stronie. Ale może tylko ja jestem takim "czepiaczem".
Plusem zdecydowanie jest – oprócz zalet samej powieści – szata graficzna. Okładka jest śliczna, bardzo urokliwa, ładnie dobrana kolorystycznie. Do tego dochodzi również styl graficzny w środku książki oraz jakość papieru. Ładne wydanie :) [1]
[1] Wydanie Smak Słowa, 2009.
[Recenzję opublikowałam wcześniej na moim blogu -
http://ksiazkowo.wordpress.com/2009/12/11/smak-dzemu-i-masla-orzechowego-lauren-liebenberg/]