W tej książce był zalążek czegoś większego, czemu niestety nie udało się rozwinąć i rozrosnąć. Historia wieloletniej babskiej przyjaźni trzech rówieśniczek, ich wzlotów i upadków miała potencjał i mogła, moim zdaniem, rozwinąć się w pełnoprawną powieść, może nie wybitną, ale przynajmniej dobrą. Pod kilkoma warunkami: trzeba by było wzbogacić psychologicznie bohaterki, jakoś je realnie zróżnicować, poświęcić więcej miejsca ich przeżyciom i zmaganiom. Nie tylko bohaterki zresztą, bo męskie postacie tej uczuciowej układanki są płaskie i tekturowe. Ale to oznaczałoby dopisanie do tej cieniutkiej książeczki jakiejś kolejnej setki stron. Bo tak, jak jest teraz, to raczej wygląda jak jakiś szkic albo pierwszy zarys scenariusza romantycznej komedii. Wydarzenia pojawiają się i mijają, i wszystko - nawet tragedie - sprawia wrażenie błahostki. W dodatku wszelkie problemy rozwiązuje się łatwo i prosto, nawet wieloletnie konflikty, ot, wystarczy porozmawiać. Ciężką depresję po utracie bliskich załatwia jedna stanowcza wypowiedź, po czym bohaterka kupuje wszystkim lody i żałobę ma z głowy.
Kolejną sprawą jest niedopracowanie językowe "Zielonej koperty". Napisana jest sztywno, sztampowo, a z niewiadomego powodu najwięcej miejsca poświęca autorka na opisy strojów i tym podobnych okoliczności. 21 linijek na opis tragedii dotykającej jedną z bohaterek, ale 12 linijek na opis sukni ślubnej. Przyjaciele spotykają się po dziesięciu latach i nie wiemy za bardzo, o czym rozmawiają, ale jakie ciuchy mają na sobie, to i owszem, ze szczegółami. Spotkanie z byłym ukochanym? Buch cały akapit o tym, jakie gość ma w mieszkaniu meble. I nie służy to temu, by dzięki rysom w okleinie pokazać, w jaki blat wbijał zęby z rozpaczy po utracie dziewczyny.
Co jakiś czas napotykamy wygibasy językowe wyższego rzędu. Jedna z bohaterek przebywa w szpitalu, gdzie snuje się "po szpitalnych korytarzach, mijając [...] zapłakane, ale milczące oczy [swoich] rodziców". To przykre, że te oczy się tak walają na korytarzu, w dodatku nic nie mówią, ale bohaterka, zamiast je mijać, mogłaby je chociaż podnieść i otrzepać albo wytrzeć do sucha. Z oczami w ogóle wiąże się dużo problemów. Bohaterka wyznaje: "Miałam przed oczyma nastolatka trzymającego mnie za rękę i uśmiechającego się patrząc w moje oczy". Wygląda więc, że sama sobie patrzy w oczy, mając zarazem przed nimi nastolatka, co bez wątpienia jest sporym osiągnięciem. I moje ulubione - "spojrzeniem w kierunku kelnerki złożyła z uśmiechem zamówienie". To jest coś, ja też tak chcę, umieć samym spojrzeniem złożyć zamówienie na dwie kawy. Nawet jeśli się trzeba przy tym uśmiechać. Ja wiem, że jestem jędza, ale jeśli chcesz być pisarzem/pisarką, to wypadałoby przysiąść fałdów albo jeszcze najlepiej dać swój produkt komuś kompetentnemu do przeczytania.
I z tym wiąże się ostatnia kwestia - opracowania redakcyjnego. Wydawnictwo "Manufaktura Słów" sprawia wrażenie jednoosobowego przedsięwzięcia, bo z wyjątkiem jego właściciela nie pojawia się na stronie redakcyjnej informacja o nikim dodatkowo odpowiedzialnym za kształt publikacji. No więc uprzejmie informuję, że przydałby się ktoś do czuwania nad aspektem językowym i korektą, bo miłośnik poprawnej polskiej ortografii i interpunkcji (zwłaszcza interpunkcji) ryzykuje apopleksję podczas lektury. Ale czegóż oczekiwać, gdy owa jedyna osoba odpowiedzialna za skład i łamanie złożyła swoje imię z błędem? (sic!)
Podsumowując - taka sobie historyjka, chyba nieco przedwcześnie opublikowana. Gdyby pozwolono jej dojrzeć, może można by ją uznać za całkiem wartościowy portret kobiecej przyjaźni i solidarności.
Książkę wygrałam w konkursie serwisu Na Kanapie, więc już więcej nie zrzędzę, bo zawsze miło jest dostać prezent.