Bardzo zaryzykowałam gdy spontanicznie napędzona siłą wielkiej wyprzedaży zamówiłam „Puste niebo”.
Mało tego, bo idąc za ciosem przy okazji tej jednej książki zaszalałam i dołożyłam drugą tylko bardziej popularną również tego samego autora.
To było prawdziwe szaleństwo z mojej strony… Dlaczego? Już wyjaśniam…
Tak samo jak wiele osób gardzi rodzynkami w serniku ja delikatnie mówiąc nie przepadam za… fantastyką. Wybaczcie za to brutalne wyznanie, bo zdaję sobie sprawę, że większość czytelników odpływa i odlatuje równocześnie wciągnięta w takie wynaturzone klimaty, ale ja mam na ten gatunek uczulenie jak alergik na pyłki i nic na to nie poradzę. Możecie szukać zapałek żeby rozpalić ognisko na którym zapewne po tym wyznaniu spłonę. A jednak szaleństwem było, że pomimo mojej niechęci i dystansu do takich klimatów… dałam szansę Panu Rakowi. I to w dodatku podwójną jak wspomniałam na początku, ale póki co na razie mogę podzielić się wrażeniami tylko połowicznie…
„Puste niebo” zaczęło się obiecująco. O dziwo!
Obiecałam sobie, że odsunę moje wszystkie wrodzone uprzedzenia, żeby nie podchodzić do stworzonej historii od razu jak do jeża. Udało się. Wciągnęłam się w akcję i rozwój zdarzeń. Spodobało mi się, że od pierwszych stron emanowało takim magicznym nastrojem. Robiło się coraz bardziej przygodowo i baśniowo w tym Lublinie, którego tak serio to nie ma. (W środku książki mistrzowsko przedstawiony plan miasta można zobaczyć)
Pomysł z wyłowionym księżycem, który uległ zniszczeniu i trwająca walka by go naprawić oraz tym samym przywrócić prawidłowe działanie świata o jakim mówiła babuszka Sławuszka trafił w moje gusta bardzo. Oho! Taką fantastykę to ja mogę czytać- pomyślałam oczekując od książki nieustających fajerwerków.
Od początku poznawanie niezbyt mądrego chłopca co zwał się Tołpi było na swój sposób urzekające i urocze, ale na szczęście autor panował nad limitem tego czaru dzięki czemu postać chłopca nie była całkiem mdła i przesłodzona, a nawet zdarzało się, że stawał się bardziej… męski, choć nadal z tym samym rozumem. To też było jak najbardziej pozytywne. Jednak jakoś im dalej tym gorzej. Mój entuzjazm zaczął topnieć.
Nie powiem… autorowi nie można odmówić talentu. Na pewno ma bujną wyobraźnię, świetnie kreuje swoje twory- bardzo wariackie, pisze ciekawie, irracjonalnie stwarzając głęboko oniryczny świat, a przy tym człowiek potrafi się doszukać w tych nierealnych widzeniach i marach jakieś zderzenie z rzeczywistością. Trzeba się jednak trochę paplać i brudzić rozumiejąc te wspólne filozofie.
Myślę i myślę... Mam mieszane uczucia szczerze mówiąc. Czemu skoro jest tak dobrze jest źle? Nie wiem nawet czy mi się ta książka tak naprawdę podoba czy nie. Niby jest okrutnie mroczna i smutna tak jak wspomniane jest w krótkim opisie na okładce. No ok, niech będzie. Niby też jest czasem wesoła, ale to zależy jakie ktoś ma poczucie humoru i co go śmieszy. Jedni się oplują ze śmiechu na stwierdzenie- „Masz takie piękne oczy jak krowa” a inni na zwrot „na kudłatą ci*kę Artemidy” będą rechotać. Jak kto lubi. Ponoć też jest przesycona erotyzmem. Serio? Eeeee. Rodzynki, patyczek, boskie soki? Ech… Ech… No więc podsumowując, to po tej książce psychofanem fantastyki ani Raka nie zostanę, ale jest na tyle dobrze, że „Baśń o wężowym sercu” jeszcze chapnę dla porównania z „Pustym niebem” skoro już mi leży i tak na półce... Pewnie innej fantastyki zwłaszcza takiej fantasy new adult nie tyknęłabym nawet paznokciem.
Chyba jednak czuję ciepło rozpalonego ogniska…
Jest jeden ogromny plus tej książki. Wiadomo, że nie ocenia się książek po okładce... ale jak dla mnie ta okładka jest strzałem w dziesiątkę. Idealnie wpasowuje się w moją artystyczną wizję mrocznych klimatów i moje poczucie piękna. Mogłaby wisieć w ramce jako obraz. Cudowne to wydanie, najwyższa klasa.