Zastanawiałam się, co sprawia, że jakieś wydarzenie historyczne postrzegane jest przez potomnych jako przełomowe, utrwala się w pamięci, stopniowo obrasta apokryfami, zyskuje rangę mitu. Co o tym decyduje – czy ogrom pracy włożonej w doprowadzenie do sukcesu, wielkość niezbędnych nakładów? Czy też charyzma sprawców, liderów, którzy pociągnęli za sobą innych? Czy zbieg okoliczności, szczęśliwy los przypadkiem wyciągnięty na loterii wydarzeń? A może talent apologety, który w wiele lat później przedstawia własną wersję, na tyle plastyczną i żywą, że zastępującą w powszechnej świadomości fakty?
Czasem mam wrażenie, że bitwa pod Azincourt taką, nieledwie mitologiczną, sławę zawdzięcza „Henrykowi V” Szekspira. Bo samo starcie nie było żadnym majstersztykiem taktyki, ani przykładem militarnego nowatorstwa. Przeciwnie – to była zwykła siekanina, frontalny siłowy atak bez jakichkolwiek manewrów na skrzydłach, w którym obie strony walczyły aż do zupełnego wyczerpania, a o zwycięstwie zdecydowała wytrzymałość jednostek i zwykły upór. Choć Francuzi dysponowali znaczącą (według niektórych źródeł – kilkukrotną) przewagą, to udało im się popełnić chyba wszystkie możliwe błędy, zaś Anglicy do maksimum wykorzystali każdą okazję. Nie tylko wygrali, ale i doprowadzili Francję na krawędź przepaści, z której dopiero Joanna d’Arc zdołała kraj wyciągnąć. Ale to już zupełnie inna historia…
A wracając do mitu – nadal nie rozumiem, jak to możliwe, że Francuzi przyjęli bitwę na tak niekorzystnym dla nich terenie. Przecież nie musieli – mogli poczekać jeszcze dzień lub dwa i walczyć nie na świeżo zaoranym i grząskim polu, ograniczonym z obu stron lasem uniemożliwiającym manewry na skrzydłach, a na otwartym i przede wszystkim – bardziej suchym terenie. Mogli przygotować pułapkę tak, aby nie wystawiać się na zabójczy ostrzał angielskich łuczników (wszak pod Crécy i Poitiers mieli okazję poznać jego skuteczność) i w pełni wykorzystać możliwości własnej pancernej konnicy. Gdyby poczekali jeszcze parę dni, armia angielska byłaby jeszcze bardziej głodna i chora, jeszcze mniej zdolna do walki. Tymczasem zlekceważyli przeciwnika i na własną prośbę doprowadzili do tragedii. Może tu właśnie kryje się powód takiego postrzegania tej bitwy – mit jako ostrzeżenie?
Książka Bernarda Cornwella opowiada historię Nicholasa Hooka, młodego angielskiego banity, który zaciąga się jako najemnik do oddziałów łuczników, walczącego na terytorium Francji. Udaje mu się uniknąć masakry w Soissons, następnie – już jako żołnierz armii Henryka V – walczy w oblężeniu Harfleur i dociera pod Azincourt. W książce o takiej konstrukcji (główny bohater bierze udział w wydarzeniach historycznych, których zwieńczeniem jest tytułowe starcie) fabuła nie jest zaskakująca – w zasadzie już od początku czytelnik ma pewność, że – bez względu na zmienne koleje losu – głównemu bohaterowi nic śmiertelnie ostatecznego się nie przydarzy. Owszem, może zostać ranny, mogą zginąć jego przyjaciele, ale on sam, mniej lub bardziej sponiewierany fizycznie lub psychicznie, przetrwa aż do finału. Spodziewałam się tego i nie oczekiwałam fabularnych niespodzianek. Celem książek Bernarda Cornwella, w moim przekonaniu, jest ukazanie znanego przebiegu wypadków oczami konkretnego bohatera (najlepiej takiego, który łatwo da się polubić), przybliżenie ich czytelnikowi, a w ten sposób – popularyzacja historii.
Właśnie popularyzacja historii wychodzi autorowi świetnie – jego książki roją się od najróżniejszych szczegółów: począwszy od tajników produkcji i utrzymania uzbrojenia, poprzez opisy strojów czy sposoby przechowywania żywności, aż do prezentacji mentalności członków ówczesnych społeczeństw – powszechnych przesądów i zwyczajów ludowych, wierzeń będących przedziwną mieszaniną pogaństwa i chrześcijaństwa, szczodrości występującej zaraz obok żądzy pieniądza, dworności i dobrych manier zestawionych z okrucieństwem i bezwzględnym mordowaniem wrogów. Autorowi udało się pokazać kontrasty epoki: z jednej strony ogromny brak wiedzy, zilustrowany przekonaniem, że „mycie rozrzedza skórę, a wtedy choroby mają ułatwiony dostęp do organizmu” (s. 225), a z drugiej – powszechną świadomość obowiązującego systemu prawnego (echo Magna Charta Libertatum): „Jesteśmy Anglikami i mamy swoje prawa!” (s. 457). Właśnie takie bogactwo szczegółów, ogromna ilość drobiazgów pozwala autorowi wiarygodnie odmalować panoramę tamtych czasów. Bo historia to nie tylko daty wypraw wojennych…
Główny bohater opowieści Bernarda Cornwella nie jest wykształcony i brak mu obycia, nie umie pisać ani czytać, nie zna żadnego obcego języka, stąd obraz świata widziany jego oczami jest naiwny. Nicholas nie dostrzega niuansów – jego pojmowanie rzeczywistości przypomina budowanie domku z dziecięcych klocków. To nie zarzut, tylko stwierdzenie faktu. I pewnie właśnie dlatego, ze względu na dostosowanie narracji do sposobu rozumowania bohaterów, ich wizji świata, książka skojarzyła mi się z „Rudym Ormem” F.G. Bengtssona, choć do poziomu dowcipnych komentarzy szwedzkiego autora nieco Cornwellowi brakuje. A ponieważ „Pieśń łuków” jest pozbawiona naturalizmu w opisach scen śmierci i tortur, uważam, że można ją polecić nawet nastoletnim odbiorcom. Ci, którzy po nią sięgną, mogą wzbogacić swą wiedzę o nowe, nieznane szczegóły.
Recenzja ukazała się 2009-09-08 na portalu katedra.nast.pl