Pieśń łuków. Azincourt to wielowątkowa powieść historyczna, której głównym bohaterem jest młody łucznik, Nicholas Hook. Ciąży na nim rodzinna klątwa. Gdy pewnego dnia nierozważnie podnosi rękę na kapłana, ma do wyboru: stryczek lub ucieczkę i żywot banity. Wybiera to drugie i wkrótce potem bierze udział w bitwie pod Azincourt – jednym z najważniejszych wydarzeń tak zwanej wojny stuletniej, czyli serii konfliktów zbrojnych pomiędzy Anglikami i Francuzami w XIV i XV wieku. Jak zakończyła się bitwa? Część czytelników zapewne zna odpowiedź na to pytanie. Tych, którzy nie wiedzą zachęcam do sięgnięcia po powieść Cornwella.
Nie ukrywam, że trudno mi ocenić tę książkę. Skłamałabym pisząc, że jest zła, ale nie mogę również z czystym sumieniem powiedzieć, że jest świetna. Akcja powieści raz toczy się wartko, wciąga i rozbudza w czytelniku ciekawość tego, co będzie dalej, raz zwalnia, staje się rozwleczona, nudna i wówczas trzeba nie lada wysiłku, by nie zasnąć. I tak niemal przez cały czas: przyspiesza i zwalnia, wciąga i nudzi na przemian. Również styl jest momentami ciężki.
Ogromnym atutem Pieśni łuków jest realizm. Autor z niewiarygodną i godną podziwu precyzją opisuje noszone przez bohaterów stroje, elementy uzbrojenia, zapoznaje nas krok po kroku z procesem produkcji tego ostatniego. Nawet nie trzeba zamykać oczu i uruchamiać wyobraźni, aby zobaczyć to, o czym pisze. Bardzo przejrzyście i wiarygodnie zobrazowana została również sama bitwa, a także mentalność ludzi średniowiecza. Jestem pewna, że lektura tej pozycji okaże się gratką dla tych, którzy cenią realizm i zwracają uwagę na to, jak w utworze przedstawione zostały realia epoki, o której mowa.
U Cornwella rzeczywistość co rusz zmyślnie wymieszana zostaje z fikcją. Trzeba naprawdę znać się na rzeczy, by odróżnić jedno od drugiego. Przyznam się, że ja, choć lubię historię, do takich mocno zorientowanych w temacie osób nie należę. A już zwłaszcza jeśli chodzi o bitwy. Musiałam więc kilka razy skorzystać z pomocy „wujka Google’a”, chcąc upewnić się, gdzie przebiega granica między fikcją literacką a faktami. Oceniam to jako podwójny plus. Utwór jest przez to znacznie ciekawszy, a lektura okazała się pożyteczna, bo zachęciła mnie do poszukiwania informacji i poszerzenia wiedzy dotyczącej nie tylko Azincourt, ale i całej wojny stuletniej.
Jak już wspomniałam, akcja jest bardzo nierówna, momentami nic się nie dzieje i można się nieźle wynudzić. Myślę, że całą powieść dałoby się skrócić o jakieś sto, może dwieście stron, bo jest nieco rozwleczona. Nie znaczy to jednak, że nie jest ciekawa. Dostarcza bowiem także dreszczyku emocji i tworzy atmosferę niepokoju. Przeczytamy w niej nie tylko o walce, ale i o miłości, tragedii, szczęściu, cierpieniu i innych ludzkich doświadczeniach.
Bohaterowie powieści są zindywidualizowani, wykreowani tak, jak powinni. Nie wzbudzają we mnie jakichś szczególnych uczuć. Po prostu są. Dobrze wkomponowani w całą resztę. To ciekawe postaci, ale niewyróżniające się niczym konkretnym.
Dużym minusem Pieśni łuków jest bardzo stereotypowe przedstawienie walczących ze sobą stron. Anglicy to ci lepsi, a Francuzi – ci gorsi. Często podczas lektury można odnieść właśnie takie wrażenie i ta stereotypowość bardzo mi się nie podoba. Rozumiem, że może autor taką miał koncepcję powieści, że historia była taka, a nie inna, ale mimo wszystko trochę mi to przeszkadzało w odbiorze. Niemniej to tylko moje subiektywne odczucie i możliwie, że jestem po prostu na tym punkcie w jakimś stopniu przeczulona.
Trudno mi ocenić tę pozycję. Można o niej powiedzieć dużo dobrego, ale ma też wady, których trudno nie zauważyć. To jest książka nie dla każdego. Przede wszystkim dla zagorzałych fanów powieści historycznych i przygodowych. Dla miłośników bitew i tych, którzy uwielbiają historię. Mnie książka zainteresowała i zmotywowała do powtórki z historii, co uważam za bardzo dobre, ale nie ukrywam, że lektura mimo to dłużyła mi się i nie powiem, żebym była nią zachwycona. Poszczególnymi elementami składowymi – owszem. Całość jednak uważam za przeciętną.