Czytelnikiem „Ani złego słowa” Uzodinmy Iweali może zostać każdy. Niezależnie od przekonań politycznych, stosunku do czarnoskórych, orientacji seksualnej czy szeroko pojętej tolerancji. Bo to po prostu opowieść o człowieku, jego słabościach i zwątpieniu.
Niru jest synem nigeryjskich emigrantów, razem z rodziną mieszka w zamożnej dzielnicy Waszyngtonu. Chodzi do dobrej szkoły, wierzy w Boga, trenuje bieganie, niedawno otrzymał wiadomość, że kolejne lata edukacji spędzi na Harvardzie. Dla niego domem jest Ameryka, jest przesycony jej kulturą, w pełni przejął panujące zwyczaje. Najlepszą przyjaciółką jest Meredith, która w oczach kolegów jest jego dziewczyną. To czas dla Niru na pierwsze zauroczenia i moment inicjacji seksualnych.
Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby Niru nie był chłopcem czarnoskórym, wkraczających w trudny wiek dorastania, który nagle odkrywa w sobie inną tożsamość, podszytą pierwiastkiem homoseksualizmu. Dla rodziców, którzy po wielu latach dorobili się wysokiego statusu materialnego, to przede wszystkim szok, wykraczający poza przyjęte obyczajowe normy i wyznawaną religię. Szczególnie to cios dla konserwatywnego ojca.
„Ani złego słowa” ani specjalnie nie gloryfikuje odmienności, ani nie potępia. Pokazuje życie młodego człowieka, który musi uporać się z własnymi demonami oraz stawić czoła na swój sposób walczącym z nim rodzicom. Autor nie przypomina co chwilę, że Niru jest czarny, a świat mimo deklarowanej tolerancji jest pełen rasizmu. Za to nakierowuje myśli czytelnika na poszukiwanie własnej tożsamości i miejsca w życiu.
Świat u Iweali nie jest ładny i cukierkowy. To rzeczywistość pełna inności, gdzie codziennością są walka z uprzedzeniem i swoistym wykluczeniem. To historia młodych ludzi, którzy podejmując wybory szukają swojej drogi. Choć głównym bohaterem pozostaje Niru, w drugiej części powieści głos oddany jest Meredith, która musi dojrzeć do myśli, że przyjaźń jest ponad podziałami. To też historia ojca Niru, który wyrwany z nigeryjskiej biedy, dzięki amerykańskim studiom, ufundowanym przez koncern naftowy, do końca nigdy nie poczuł się dobrze w drugiej ojczyźnie.
„Ani złego słowa” to niewielka powieść, bo licząca jedynie ponad dwieście sześćdziesiąt stron. Autor ma swój styl, bo dialogi nie są wyodrębnione, a jedynie stanowią część ciągłego tekstu, co lekko wybija z czytelniczego rytmu. Pojawiły się opinie na jej temat, że powieść pisana jest młodzieżowym językiem, głównie przeznaczona dla młodszego odbiorcy. Absolutnie się z tym nie zgadzam, to książka dla każdego, szczególnie że porusza ciągle aktualne i uniwersalne tematy.
Tytułowe złe słowo, nie daje o sobie zapomnieć. Kilkukrotnie w treści przewija się stwierdzenie „ani słowa”, co umacnia przekonanie, ze słowo ciągle ma siłę sprawczą. Może definiować wybory czy ranić, ale też napędzać do działania. To świetnie napisana powieść, pełna emocji i dająca do myślenia. Niejednoznaczna, każdy może zrozumieć ją inaczej, coś innego wziąć dla siebie.
Te kilka moich akapitów to nie miejsce żeby wyrażać poglądy w temacie homoseksualizmu, rasizmu, odwiecznego „konfliktu” biały człowiek vs czarny człowiek. Każdy ma prawo do własnych osądów. I w takim zawieszeniu Was pozostawię. Choć to trudna lektura i nie każdemu może przypaść do gustu – szczerze polecam. Wydawnictwo Poznańskie, brawo, że dajecie z czytania tyle przyjemności!
Książkę otrzymałam od nakanapie.pl – dziękuję!