Jest to opowieść o spotkaniu dwóch samotnych, chudych, dość starych białych ludzi na szybko umierającej planecie.
Tyle sam autor w jednym zdaniu o tym, czym jest ta książka. W przedmowie wyłuszcza także, dlaczego napisał ją właśnie tak i dla kogo. Dedykował ją swej mentorce dziennikarskiej Phoebe Hurty, która "nauczyła nas wypowiadać się bez szacunku nie tylko na tematy seksualne, lecz również na temat historii Ameryki, sławnych bohaterów, podziału dóbr, szkoły i w ogóle wszystkiego"(s. 16). A napisał ją dla siebie jako prezent na własne, 50e urodziny (1973 rok), by "opróżnić swoją głowę, aż będzie tak pusta jak pięćdziesiąt lat temu w dniu, w którym pojawiłem się na tej zdewastowanej planecie (s.18). Jest więc ona rodzajem podsumowania, spojrzeniem wstecz na własne życie na jego półmetku i próbą wyciągnięcia jakichś wniosków, ponieważ "to, co mnie wbito do głowy, przeczy sobie nawzajem, często jest bezużyteczne i brzydkie, nie pasuje jedno do drugiego, nie pasuje do rzeczywistości, tej, która istnieje naprawdę poza moją głową". (j.w.) Książka w samych sądach, komentarzach przedstawionych postaci mówi zdecydowanie więcej, niż sama historyjka z życia dwóch wymyślonych bohaterów, jaka udaje akcję, bo to tylko narracyjny pretekst, by powiedzieć coś o kraju, w którym się akcja rozgrywa - o kraju rodzinnym autora. A także o jego stosunku do tego, co się w nim dzieje. Vonnegut jawi się tu nam jako zgryźliwy, acz bez wątpienia inteligentny krytyk stosunków społecznych panujących w USA. Krytyka, z jaką mamy do czynienia nie ma charakteru publicystycznego, nie jest polemiką na argumenty, przypisy i przykłady, lecz działa poprzez wykrzywienie obrazu, przez przesadę i dość bezceremonialny czarny humor. To, co w niej najcenniejsze, można wyciągnąć z mikrosytuacji i stwierdzeń takich, jak to na temat dnia narodzin Kurta Vonneguta: 11.11.1922. 11. listopada to ustanowiony zaraz po WIelkiej Wojnie (I Wojnie Światowej) Dzień Zawieszenia Broni, a był to kiedyś dzień święty: świętowano ciszę jaka nastąpiła tego dnia 1918 roku, jaką obecni na polach bitwy usłyszeli jako głos Boga. Świętowano ten dzień na całym świecie...dopóki nie przemianowano go na Dzień Weterana w USA, a w Niemczech na Fasching - intencje już nieświęte, ba! - całkiem nieistotne, bo zabawowe. Mimo, że główny wątek powieści jest fabularny, Vonnegut umieszcza sam siebie, jako autora, wewnątrz akcji: kreuje siebie na świadka rozgrywających się wydarzeń, ale zarazem i na swego rodzaju boga-kreatora, bo jest przecież stwórcą przedstawianych postaci. Sam decyduje o tym, co się z nimi stanie i jeszcze komentuje to czytelnikowi. Jest to zabieg sam w sobie dość rzadki i niezwykły, a świadczy o tym, iż pisarz lubi i potrafi bawić się formą i konwencją powieści.
Akcji nie ma potrzeby streszczać czy przedstawiać, gdyż - moim zdaniem - nie odgrywa ona większej roli. Przytaczają ją zresztą serwisy w rodzaju Wikipedii czy portale książkowe. Ważniejsze są bowiem w książce stosunki społeczne, funkcjonowanie firm, instytucji, ludzi i rodzaj ich wzajemnych powiązań - biznesowych i towarzyskich, bo o polityce się tutaj prawie nie mówi. Już na samym początku Vonnegut szydzi nieco z tego, z czego dumni mają być Amerykanie: flaga, absurdalne symbole obecne na banknotach, data "odkrycia Ameryki" (1492), którą wtłacza się wciąż wszystkim dzieciom w szkołach, gdy w istocie jest to tylko rok, w którym piraci morscy kierujący się niepohamowaną chciwością i żądzą mordu najechali zamieszkujące te tereny ludy. Przytacza tekst amerykańskiego hymnu, by pokazać, jaki to bełkot. Całą książkę zaś sam ilustruje dość nieporadnymi, ale dowcipnymi rysunkami.
Czymże jednak sobie USA zasłużyły, by stać się przedmiotem tak bezkompromisowej satyry? Tym, co dla wielu innych jest przyczyną dla zachwytów. Choćby zasada: "wolnoć Tomku w swoim domku", pozwalająca prywatnym firmom na niekontrolowaną przez nikogo dewastację środowiska naturalnego. I nieliczenie się z nikim (sztandaru amerykańskiego nie skłania się na znak szacunku przed niczym i przed nikim...Ameryka über alles!).
System amerykański polegał na tym, że każdy zagarniał, ile się da, i trzymał. Niektórzy Amerykanie mieli dryg do zagarniania i trzymania i ci byli fantastycznie bogaci. Inni mieli guzik z pętelką. (s.26)
Kilgore Trout (w innych tłumaczeniach Pstrąg Zabijucha) - autor powieści fantastycznych, których nikt nie czyta, to - mam wrażenie - swego rodzaju porte parole Vonneguta. Obaj wiedzą, że jako powieściopisarze nie mają żadnego realnego wpływu na rzeczywistość. Tylko bogaci szaleńcy w rodzaju Dwayne'a Hoovera mogliby się przejąć treścią jakiejś powieści i potraktować ją jako coś, co ukazuje najgłębszą prawdę o świecie. Literaci i artyści są raczej wołającymi na puszczy, a przy tym całkiem nieświadomi zła, jakie ich słowa czy dzieła mogą światu wyrządzić. To, jak się z nimi - autorami i ich dziełami - obchodzi społeczeństwo, czy będą czytani i fetowani, czy też zapomniani, jest grą przypadku i sami autorzy nie mają na to większego wpływu. Mało tego: częstokroć dzieje się to w zasadzie poza nimi i bez oglądania się na nich, a także na treści, jakie ci artyści naprawdę głoszą. Ilustruje to ustęp, w którym Trout powiada żartobliwie, iż "Poglądy lub ich brak mogą powodować choroby!". Ale potomni na jego nagrobku napiszą z całą powagą coś już zupełnie innego, a mianowicie: "Warunkiem zdrowia są humanitarne poglądy". Bo kulturowy mainstream przeżuje i wykorzysta każdego artystę na własny sposób, niezależnie od tego o co mu naprawdę chodziło, zdaje się mówić Vonnegut.
Ludzie są mało odporni na zwariowane idee, powiada Trout. A dlaczego? Bo poglądy są dla ludzi znakami rozpoznawczymi - by rozpoznawać przyjaciół i wrogów. Ich treść nie ma żadnego znaczenia, bo i tak nie dawały się przez setki lat zrealizować. Wszelkie idee były daremne, puste. Jednak odkąd ludzie udoskonalili narzędzia, zaczęli realizować swe idee. Przy czym dla autora jest to równoznaczne z szybko następującym samobójstwem ludzkości i świata. (s.37)
Pojadę tam zademonstrować im coś, czego nikt dotąd nie oglądał na żadnym innym festiwalu sztuki: przedstawiciela tej rzeszy artystów, którzy poświęcili całe życie na poszukiwanie prawdy i piękna, a znaleźli guzik z pętelką.
O sztuce zaczyna być mowa, gdy Trout dociera na Wielki Festiwal Sztuki. Autor podejrzewa czołówkę artystów o zmowę z milionerami: tworzą niezrozumiałą sztukę, by zbić z tropu prostych ludzi. Ludzie zresztą generalnie są mało inteligentni, lecz mimo to tworzą coś wyjątkowego - są jak dwa drożdże, które produkując szampan, same nie znają celu własnego życia - jedzą tylko cukier i duszą się we własnych ekskrementach. (s.182) Autor nauczył się spoglądać na nich, swych współrodaków, z czułością, gdy zaczął podejrzewać, iż wszystkie głupie rzeczy, jakie czynią, wynikają z prób naśladowania wymyślonych przez sztukę postaci. Fabularyzowanie uznał za źródło braku związku tych ludzi z prawdziwym życiem. Dlatego zabierając się do napisania tej właśnie powieści postanowił unikać wszelkiego fabularyzowania i pisać wyłącznie o życiu (choć przedstawianie każdej postaci męskiej z wymiarami penisa było aż nazbyt "życiowe" - to chyba żart). Wszystkie fakty i postacie są jednakowo ważne - tak, by czytelnik (jak w życiu) sam wybrał to, co jest dla niego istotne. Vonnegut wprowadził chaos do porządku, jaki zwykle panuje w przeciętnej powieści - ponieważ ich autorzy nadali wcześniej wartościowość wszystkim wydarzeniom i postaciom, zadecydowali za czytelnika, co jest dobre lub złe, ważne lub mało istotne. Vonnegut z tego rezygnuje w nadziei, że jego czytelnicy zrozumieją, iż w otaczającym nas świecie nie ma porządku, że musimy dostosowywać się do wymogów chaosu (s. 183).
Nasza świadomość to jedyne, co mamy w sobie żywego, a może i świętego. Cała reszta to martwa maszyneria. (s. 193)
Może rzeczywiście każda istota żywa to pojedyncze, niewzruszone pionowe pasmo światła, jak na obrazie
Karabekiana? Ale z drugiej strony wszystko, co wytwarza cywilizacja, jest jedną chemiczną trucizną, od której ludzie tracą rozum. Pięćdziesiąt lat temu centralne stwierdzenie tej książki, iż życie nie jest jak ocean, jak tego chciał Dostojewski, lecz jak celofan, tak naprawdę dopiero dziś staje nam przed oczyma w swej przerażającej postaci, gdy celofan obległ ocean.
Uważam, że skoro życie jest teraz polimerem ściśle oblegającym Ziemię, najwłaściwszym zakończeniem każdej opowieści o ludziach byłby ten sam skrót, który piszę teraz wielkimi literami, gdyż mam na to ochotę: I.T.D. (s.199)
Notatki>> Lit. Hamsun: Błogosławieństwo ziemi; Dickens: Opowieść o dwóch miastach; Paul Armstrong: Alias Jimmy Valentine.