Nie wiem, czy to bardziej historia o zbrodni, czy o samotności. Może jedno i drugie, a może coś jeszcze innego – coś, czego nie potrafię do końca nazwać. Przeczytałam "Sąsiadkę" z uczuciem lekkiego niepokoju, ale nie tego, który łapie za gardło – raczej tego, który siada cicho na ramieniu i szepcze „coś tu jest nie tak”.
Weronika, zraniona i trochę bezradna, wpadła w tę historię jak w sen – duszny, niewygodny i podszyty dziwną fascynacją. Sama nie wiem, kiedy zaczęłam się jej przyglądać jak ona Marcelinie. Może to właśnie o to chodziło – o to podglądanie. O to, że ludzie są najbardziej prawdziwi, kiedy myślą, że nikt nie patrzy.
Marcelina. Nie wiem, czy ją polubiłam. Ale też nie chciałam, żeby znikała. Pociągała i odpychała jednocześnie – trochę jak książka, która nie pozwala się odłożyć, chociaż nie wiesz, czy naprawdę ci się podoba. Była jak błysk w oku – może od odbicia światła, a może od czegoś bardziej niepokojącego.
To nie jest thriller z krwi i kości. To raczej opowieść o nieumiejętności bycia samą, o tym, jak łatwo pomylić bliskość z obsesją. O domach, które noszą więcej tajemnic niż ich mieszkańcy są w stanie udźwignąć. O śmierci, która nie przerywa, tylko odsłania.
Nie nazwę tej książki „dobrą”. Ale też nie mam serca powiedzieć, że była „zła”. Była... jak sąsiadka, której nigdy nie poznałam naprawdę, ale której światło w oknie gasło codziennie o tej samej porze. I kiedy pewnego dnia już się nie zapaliło – poczułam, że czegoś mi brakuje.
A więc stałam przed tym wygaszonym oknem i zastanawiałam się, co właściwie mnie tu trzyma. Bo przecież książka to tylko książka, prawda? Można ją odłożyć, zapomnieć, przeskoczyć do następnej. A jednak "Sąsiadka" zostawiła po sobie coś, czego nie umiem nazwać – nie do końca smak, nie do końca zapach, bardziej echo kroków na klatce schodowej, które wciąż wydaje mi się słyszeć.
Były momenty, kiedy fabuła zwalniała, kiedy zaczynałam się zastanawiać, czy Weronika nie tkwi bardziej w swojej głowie niż w rzeczywistości. Czy to ona tworzy Marcelinę na nowo, dopowiada jej historie, rzeźbi w niej kogoś, kim ta nigdy nie była? Właśnie to nieustanne poczucie rozmycia rzeczywistości i obsesyjnej uwagi na szczegółach sprawiało, że książka działała na mnie w sposób trudny do uchwycenia.
Nie ukrywam, że czekałam na wielki finał – na coś, co sprawi, że wszystko wskoczy na swoje miejsce, że zrozumiem, po co właściwie śledziłam tę opowieść. Czy się doczekałam? Nie wiem. Bo zakończenie "Sąsiadki" było jak spojrzenie przez okno w deszczowy dzień – niby coś widać, ale kontury wciąż pozostają rozmyte.
I może właśnie o to chodziło. Może niektóre historie nie dają odpowiedzi – tylko pytania, które zostają z nami jeszcze długo po tym, jak zamkniemy książkę.