„Syndrom przebondowania” - to właśnie określenie najczęściej pojawiało się w mojej głowie podczas tej lektury tej książki. Co mam na myśli? Poprzednie części Forstowskiej epopei jeszcze jakoś starały się stwarzać choćby pozory realności gdy idzie o kreację głównego bohatera, jakoś tam był ludzki w takim najbardziej przyziemnym wymiarze, słyszeliśmy np. o kłopotach finansowych, o jego normalnych relacjach z kolegami z pracy itd. Tu jest Bond. W bondowskiej otoczce, w bondowskim sosie, w bondowskim otoczeniu, ale to mniej ważne, istotne jest to, że nasz były komisarz stał się po prostu super agentem, który sam rozwala całe wrogie przedsięwzięcie, zabija wrogów i odjeżdża. Co ciekawe James Bond jest nawet wzmiankowany w tekście :) - nigdy nie posądzałem Najpłodniejszego o brak poczucia humoru i jakiejś tam umiejętności gry z czytelnikiem, tak, w sumie dobrze o nim to wtrącenie świadczy.
Parę razy pisząc wcześniej o książkach Mroza wspominałem, że dana konkretna powieść powinna trafić na kursy pisarskiej, bo młodzi adepci tej trudnej sztuki mogliby się z niej nie uczyć jak coś robić lub (to chyba zdarzało mi się nawet nieco częściej...) jak czegoś nie robić. No to teraz znów to napiszę :) Jak tu się jedna rzecz nie udała to się wręcz rzadko zdarza zobaczyć: wzajemne przenikanie się dwóch wątków. Bo patrzcie: niby wszystko jest zrobione zgodnie z zasadami rzemiosła, rozdziały kończą się mocniejszym uderzeniem byśmy na początku następnego przenieśli się w inne miejsce, Najpłodniejszy robił to już przecież setki razy więc zapewne rutyna mu wystarczy do osiągnięcia jako tako zadowalającego efektu, ale... ale tak to chyba właśnie wygląda, gdy wszystko jest zrobione zgodnie z zasadami i tylko tyle. Jest zrobione zgodnie z zasadami, ale ducha to w tym nie ma :) Nie ma „tego czegoś”. Co ciekawe tekst jest w tym względzie dziwnie konsekwentny, bo gdy w pewnym momencie mamy pewien plot twist związany z tym przenikaniem się dwóch wątków, to on tak totalnie nie zagrał, tak totalnie mnie nie ruszył, że trudno by mi wręcz było być mniej ruszonym :) Od początku mi to współistnienie dwóch wątków w tej książce nie grało, gdy doszedłem do tej plottwistowej klęski to wręcz uznałem to za ładne podsumowanie tego aspektu powieści :)
Za to dobrze była tu zrobiona chemia między postaciami, przynajmniej w znacznej części. To było to co lubię, minimalizm środków i na serio czuliśmy kto jest z kim w jakiej relacji. Przyjemne to było. Ale tu jedno zastrzeżenie: ta chemia absolutnie nie zagrała w wypadków złych – czyli w owym wątku bondowskim :) Tu... no cóż, po prostu byli, po prostu byli, w dodatku zwyczajnie kiepsko odmalowani, podobnie ich wzajemne relacje. Podobnie klimat miejsc się udał, widzimy, jak by to nie brzmiało, jaka pogoda jest w górach, jaka na pomorzu, jaka w Hiszpanii. Wstawiane w tekst monologi zabójczyni męczyły, było ich mało, i... ha, moim zdaniem nie było warto.
Poza tym zaś – cóż, typowa powieść Najpłodniejszego. Na maxa (albo też na siłę) efektowne dialogi, wewnątrzmrozowskie nawiązania, szybka akcja, na siłę dodany wątek społeczny (tu na tle seksualnym), leżąca motywacja postaci. Lubisz to czytaj :)