Jedno tej powieści trzeba oddać: ma naprawdę fajne tempo. Bez jakichś mega niesamowitych zwrotów akcji, bez podkręcania jej w końcówce każdego kolejnego rozdziału (to znaczy takie podkręcanie oczywiście tu jest, ale jednak nie aż w takim stopniu, jak w wielu innych powieściach kryminalnych), bez sztucznego skracania rozdziałów (znowuż: są dość krótkie, ale jest to zrobione w taki sposób, że nie rzuca się to jakoś bardzo w oczy) udało się osiągnąć ten efekt - czyta się to błyskawicznie. Swoją drogą aż chce się dodać, że widać zwłaszcza na tle rozwlekłej i przegadanej (ach, żeby to były jej jedyne wady...) poprzedniej części cyklu. Szybko i sprawnie, tak można by określić założenia tego tekstu. W ogóle gdy zaczynałem lekturę, to to bardzo mocno rzuciło mi się w oczy: ależ Puzyńska chce, by to było mocne, zdecydowane otwarcie. Potem akcja siłą rzeczy trochę siada - siłą rzeczy, bo trudno by całość była tak mocna, jak pierwszych kilka stron - ale pisarka osiągnęła ten efekt, o który jej zapewne chodziło: nie odczuwamy tego "siadnięcia" akcji jako czegoś, co zmniejsza nam tempo czytania.
Drugą rzeczą, która tu wyszła, udała się - tym razem jednak z pewnymi zastrzeżeniami - młodej autorce jest atmosfera powieści. Nie jest tak dobrze jak w cudownie psychodelicznych "Łaskunie" czy "Rodzanicach", ale jest nieźle. Czujemy lasy, kaplice, jeziora, czujemy dramat życiowy postaci będącej centralnym bohaterem w scenach flashbackowych, wreszcie czujemy atmosferę niektórych rozmów, właśnie zbliżających się do owej psychodeli, tak dobrze czasem udającej się pani Kasi (najlepszy przykład to ta końcowa wymiana zdań w przedostatnim rozdziale), czujemy postacie. Znowuż, tak jak w poprzednim tomie to wyraźnie siadło, tak tu jest co najmniej dobrze.
No i w zasadzie tyle zalet. Teraz zastrzeżenia. Sama zagadka kryminalna interesowała mnie średnio. Początek, zasygnalizowany jeszcze w poprzedniej części był naprawdę zachęcający, ale potem wszystko jednoznacznie szło w stronę jednego wielkiego co-mnie-to. Nie byłem może obok tej zagadki - jak to się już parę razy u Puzyńskiej zdarzało - ale też bynajmniej nie pałałem żądzą jej rozwiązania. W ogóle mam wrażenie, że właśnie pisarka świadomie poświęciła ten element powieści, skupiając się na budowaniu atmosfery. Jakby założyła sobie "intryga kryminalna będzie się toczyła, jakąś tam mam ją wymyśloną, to ja skupiam się na klimacie książki". Nie, pani autorko, to tak nie działa, akcji jako takiej też trzeba poświęcić wiele uwagi w czasie pisania, serio.
To, kto okazał się ostatecznie mordercą wymaga w tej recenzji osobnej wzmianki. Czy tylko ja mam wrażenie, że autorce tym razem jakoś tak naprawdę, ale to naprawdę zależało na zaskoczeniu czytelnika, na tym, by uznał "o jejku, ależ się tego nie spodziewałem"? Tylko - co z tego, skoro to, że była to ta a nie inna osoba ani mnie ziębi, ani grzeje. W ogóle pani Kasia kiedyś deklarowała na swoim profilu na fb, że czyta w danej chwili Chrisa Cartera i jakoś tak mam wrażenie, że to właśnie to czytelnicze doświadczenie tu na nią podziałało :) Nie lubię Cartera, to żadna tajemnica, uważam go za jednego z najbardziej przereklamowanych pisarzy na świecie, i za jedną z najważniejszych wad jego pisarstwa uznaję właśnie to: osoba sprawcy jest co prawda niespodzianką, ale jakoś trudno się tym podniecić. I tu tak właśnie było. To jest zresztą w dużej części funkcja tego, o czym pisałem w poprzednim akapicie - żeby odsłonięcie zagadki "kto zabił?" było atrakcyjne dla czytelnika, musi ono jakoś wynikać z śledztwa. Tu nie wynika nijak. Doceniam, że Puzyńska wcześniej podjęła pewną grę z odbiorcami tekstu (tak, chodzi o "sceny odwiedzin" (więcej nie mogę napisać w niespoilerowej recenzji)), ale to jednak zdecydowanie za mało.
Kolejną rzeczą, którą trudno pominąć jest to, jak bardzo nie ruszyły mnie pewne drastyczne sprawy poruszone w tekście. Na to też zwracano już uwagę w recenzjach lipowskiego cyklu: kazirodztwo, molestowanie, przetrzymywanie dziecka w piwnicy - i jakoś to na nas specjalnie nie działa. Tylko że tu to nie działało tak, że już chyba bardziej nie działać nie mogło :) Jest zgwałcona kobieta - i omalże tego nie zauważamy. Tak, właśnie tak, to nie jest tak, że ten dramat na nas nie działa, my zwyczajnie nie widzimy, choć na kartach powieści przecież jest. Są neonaziści - tak samo. Są prześladowania "jednego geja w wiosce" - jak wyżej.
Jeśli coś działa, to nowa antagonistka, wprowadzona w poprzednim tomie Mari Carmen. Wkurza, denerwuje, prześladując biednego Daniela, a jednocześnie czujemy i doceniamy jej profesjonalizm w scenach, w których bierze udział w śledztwie. I w tym miejscu znów muszę przypomnieć pewną sprawę opisywaną nieraz w recenzjach jako wadę twórczości Puzyńskiej - opisywanie pewnych cech czy zachowań niektórych postaci wciąż i wciąż i wciąż w ten sam sposób. Tu też Mari nader często cmoka i zwraca się do Daniela jak do dziecka, ale jednak cienka czerwona linia nie została przekroczona i jednak to (jeszcze) nie wkurzało.
Jeszcze kwestia ostatniej sceny. Fajnie było w niej czuć taki oddech, taką ulgę, jaką odczuwają postacie - po części na zasadzie kontrastu z mrokiem tego, co działo się na poprzednich kilkunastu stronach książki. Okej, to na plusik.
Jest więc lepiej niż w poprzednim tomie, ale dalej mocno tak sobie. Sama atmosfera nie wystarczy, to ma być kryminał w końcu.