Erika Leonard (znana jako E.L James) jest kierownikiem telewizyjnym, żoną oraz matką dwójki dzieci. Mieszka w Londynie. Od wczesnego dzieciństwa marzyła o pisaniu historii, które podbiją serca czytelników. Jednak musiała odłożyć te marzenia i skupić się na rodzinie i swojej karierze. W końcu zdobyła się na odwagę i napisała swoją pierwszą powieść, Fifty Shades of Grey.
„Czasami się zastanawiam, czy przypadkiem coś jest ze mną nie tak. Być może za dużo czasu spędzam w towarzystwie moich bohaterów literackich i, co za tym idzie, moje ideały i oczekiwania są zdecydowanie zbyt wysokie.”
O „pięćdziesięciu twarzach” słyszałam wcześniej całkiem sporo. Czytając różne blogi wiele razy natknęłam się na tę okładkę. Do tego – ciągle ktoś pytał mnie o zdanie na jej temat, postanowiłam więc w końcu zaryzykować i po raz pierwszy przeczytać coś w ciemno, z czystej ciekawości.
Cała historia rozpoczyna się dość niepozornie, w momencie gdy Anastasia Steele zjawia się w biurze młodego przedsiębiorcy Christiana Greya w celu przeprowadzenia z nim wywiadu. Robi to w zastępstwie za swoją współlokatorkę, która z powodu choroby nie mogła się tam udać. I tak oto ‘szczęśliwy’ przypadek stawia na drodze naszą dwójkę bohaterów. Od początku mojej przygody z tą powieścią zastanawiałam się cóż takiego może łączyć ją ze Zmierzchem. Odpowiedź dostałam szybciej, niż się spodziewałam – mianowicie już na jednej z pierwszych stron. Nasza główna bohaterka wchodząc do biura przewróciła się i w pięknym stylu wylądowała przed Christianem. Jak zapewne można się domyślić, już praktycznie od samego początku zasypywani jesteśmy wyjątkowo bogatymi opisami jego zewnętrznej urody. Młody, przystojny, intrygujący, tajemniczy, bogaty, uzdolniony muzycznie, lubujący się w zabawach sado-maso. A Anastasia? Kilka lat młodsza, kończąca studia, z zerowym doświadczeniem jeśli chodzi o związki i relacje z mężczyznami. Dość naiwna, w dodatku cierpi na rozdwojenie jaźni (tak, mam tu na myśli jej wewnętrzną boginię). Szybko angażuje się emocjonalnie w relację z Greyem, zakochuje się w nim. Ba, nawet podpisuje wyjątkowo dziwną umowę dotyczącą ich relacji! Swoją drogą ciekawi mnie, czy w normalnym świecie ktokolwiek byłby gotów podpisać coś takiego.
„Pozbywa się marynarki, rozwiązuje ciemny krawat i rzuca je na sofę. A potem bierze mnie w ramiona, przytula mocno, szybko chwyta mój kucyk, żeby odchylić mi głowę i całuje mnie tak, jakby od tego zależało jego życie.”
Powyższy cytat to jedynie przedsmak tego, co możemy znaleźć w całej powieści. I nie, wcale nie mam tu na myśli niczego pozytywnego, wręcz przeciwnie. Pocałunki, od których zależą życie? Wyjątkowo oklepany motyw powtarzany w bardzo wielu książkach.
Jeśli chodzi o styl autorki – cóż, wyżyny literackie z pewnością to nie są. Często pojawiają się powtórzenia, które mnie osobiście wyjątkowo drażnią. Dialogi są dość słabe, płaskie. Narracja pierwszoosobowa również nie do końca przemawia na korzyść „pięćdziesięciu twarzy”, bo w końcu ileż można czytać przemyśleń Any zanim człowiek się zdenerwuje? W moim przypadku odpowiedź jest prosta, niewiele. A już prawdziwą wisienką na torcie są tu przekleństwa! Nie wiem sama czy to wina tłumaczenia, czy też w oryginale autorka również używała takich udziwnień ale… Przez to powieść sporo traci, bo gdy człowiek przeczyta „O święty Barnabo” to zaczyna coraz bardziej wątpić w jakąkolwiek autentyczność historii. I czar pryska, po raz kolejny.
Podczas lektury przewracałam oczami przeciętnie kilka razy na stronę, ale stwierdziłam że skoro zaczęłam to nie mogę już odpuścić. Jeśli chodzi o same sceny erotyczne, które powinny być tu kluczowe? Również nie ma szału. Zero pobudzenia wyobraźni. Zero autentyczności. Możemy z pewnością dopisać to do jakże długiej listy rozczarowań.
„- Chodź, chcę ci pokazać mój pokój zabaw. Szczęka mi opadła. (...) Jasna cholera, to brzmi tak… gorąco. Ale dlaczego pokój zabaw? Jestem zmieszana. - Chcesz pograć na swoim Xboxie?- Zaczyna się głośno śmiać. - Nie, Anastasio, nie na Xboxie, nie na Playstation. Chodź.- Wstaje i wyciąga do mnie rękę.”
Książka wizualnie nie wygląda źle, okładka przedstawia szary krawat o którym możemy nieco poczytać. Zadziwia mnie jednak ten wielki szum, który wokół niej panuje – nawet w mojej ulubionej księgarni leży obecnie na półce z bestsellerami przy zaszczytnym numerze jeden. Co więc ludzi tak bardzo do niej przyciągam? Myślę, że to historia tej naiwnej dziewczyny. Wszyscy chcą się przekonać jakie będzie zakończenie, chcą wiedzieć czy typowy niezależny facet zmieni się dla dziewczyny. Bo czy nie każda z nas chciałaby, aby to właśnie dzięki niej jakiś facet zamienił się z kogoś takiego w kochającego mężczyznę?
„Opłakuję coś, czego nigdy nie miałam. Co za absurd. Rozpacz z powodu przeklętych nadziei, przeklętych marzeń i oczekiwań.”
Reasumując, nie jestem pewna tego czy książka jest warta przeczytania. Zbyt wiele wynieść z niej nie można, choć jeśli ktoś liczy na całkowite odstresowanie się przy czymś wyjątkowo niewymagającym – czemu nie.