To nie jest zła książka. Bo mocno trzyma w emocjonalnej garści, ale w tym chwycie nie ma grama przesady czy sztuczności. Początek jest jak uderzenie dłonią w twarz – boli i piecze – a to przez obraz podłego świata i języka, jakim Skurzyński się posługuje, by go opisać i by siebie w nim zidentyfikować. Wybaczcie, że napiszę, że „boli od bólu”, jakiego doświadczał będąc dzieckiem, chłopakiem, synem.
Ale 1: szczera wiwisekcja własnych traum i rygorystyczne rozliczanie się z przeszłością rzadko kiedy bywa przyjemne w odbiorze. Rzadko też „wybija” się poza inne tego typu historie, staje się novum, literackim odkryciem, „świeżym” spojrzeniem na temat. Dosadność języka, a zwłaszcza oceany przelanych łez nie są już (niestety?) wystarczające, by książka stała więcej niż sezonowym wydarzeniem i utkwiła gdzieś głębiej.
Ale 2: to opowieść, której trzonem jest niespodziewane odejście. Ono (bo oczywiście wyrywa bohatera z pewnej bańki) wywraca na nice wszystko to, co ułożone i pewne. Każe zastanowić się nad tym, kim była ta, która śmiała odejść. Pozwala rozliczyć ją, podsumować, ocenić. Ta, która kochała za bardzo, która ograniczała („Matki uzależniają”), nie rozumiała, bo nie chciała rozumieć? Dawała szczęście? Krzywdziła? I pomimo swego odejścia – więzi nadal?
Bohaterem jest przecież syn bez ojca, wyrzutek pośród dzieciaków, z powodu swej rodzicielskiej odmienności skazany na pogardę i wyobcowanie. Ta „inność”, która tłumaczy szczególnie silne więzi z m...