Powieść o dorastaniu na prowincji, wśród lokalnych cudów, tajemnic i niedopowiedzeń.
Niestety, Cukrówka to nie Macondo.
Kiedy na koniec baśń się rozwiewa, zostaje proza życia i kryminał, z jednym małym żartobliwym „twistem” na osłodę. Bo i cała intryga, to tylko pretekst, żeby snuć opowieść o ludziach i ich miasteczku. Autorka delektuje się opisami, przeciąga je, kroi chwile na kawałeczki, pochyla się nad każdym drobiazgiem. Ale przyjemność, która najwyraźniej towarzyszyła jej podczas pisania, jakoś się nie udziela.
Trudno tę powieść jednoznacznie określić, jest tak… Letnia? Nieabsorbująca? W każdej chwili można ją przerwać, po czym wrócić bez obawy, że zgubi się wątek. Trudno natomiast czytać ją ciągiem, bo zwyczajnie nuży. W sumie wierzę w to miasteczko, ludzi, czas przeciekający przez palce. Jakieś bliskie to życia. Tylko że nic z tego nie wynika. A przynajmniej ja nie byłam w stanie nic dostrzec.
Na koniec cytat, który wg mnie najlepiej oddaje wrażenia z tej lektury, a zarazem jej stylistyczne wyrafinowanie:
„Mecz zakończył się wynikiem zero-zero. Piłka nie wpadła do żadnej bramki”.
Dopowiem: był to remis ze wskazaniem na przynudzanie.