Lubię literaturę faktu, w szczególności reportaż, dlatego "Zarazę", opowiadającą o egzotycznym zdawałoby się zjawisku epidemii ospy, która dotknęła Wrocław w 1963 roku, zamierzałam przeczytać na długo zanim komukolwiek przyszło do głowy, że rozszaleje się nękająca nas od kilku miesięcy epidemia. Ale to dopiero jej wybuch przyspieszył moje czytelnicze plany, zaś fabularyzowany reportaż autorstwa Jerzego Ambroziewicza doskonale wpisał się w ponury nastrój czasów walki z koronawirusem.
Oto w piękne, upalne lato początku lat sześćdziesiątych Wrocław nawiedziła "zaraza". Ospa prawdziwa, groźna i mocno śmiertelna, dziś praktycznie wyeliminowana dzięki szczepieniom. I to właśnie dostępność szczepień (wówczas nie stosowanych jeszcze powszechnie), skutecznych nawet po kontakcie z osobą zakażoną, obok oczywiście geograficznej i społecznej skali zjawiska, odróżnia sytuację opisaną w książce, od tej, z którą mierzymy się dziś.
Rzecz to napisana ładnie, pięknym literackim językiem, czyta się doskonale. Dobrze oddaje klimat i nastroje tamtych dni: rozgrzane miasto, walkę z niewidzialnym przeciwnikiem, próby opanowania epidemii. Sporo tam również o ludziach, a ci w obliczu zagrożenia, pomimo upływu prawie sześćdziesięciu lat, zachowują się tak samo.
Interesowało mnie również, w jaki sposób ówczesne władze, przy niższym poziomie wiedzy medycznej, gorszych warunkach higienicznych i sanitarnych oraz znacznie mniejszych możliwościach ostrzegania i edukowania społeczeństwa, poradziły sobie z zakażeniami. Oczywiście, z jednej strony, ustrój umożliwiał, podjęcie dość radykalnych kroków – stworzenie izolatoriów, zamkniętych oddziałów szpitalnych, zaangażowanie wojska, milicji zamknięcie miasta. Z drugiej strony, sprzyjał ukrywaniu faktów i opóźnianiu niezbędnej reakcji.
Pamiętać trzeba, że książka została napisana w krótkim czasie po ustaniu epidemii. Zrozumiałe jest zatem, że w realiach lat sześćdziesiątych XX wieku niewiele mogło paść w niej krytycznych słów wobec osób odpowiedzialnych za walkę z "zarazą". Autor pominął choćby skrzętnie odpowiedź na pytanie skąd wirus znalazł się we Wrocławiu i kto był "pacjentem zero". Brakowało mi tego w czasie lektury i dopiero we współczesnym posłowiu znalazłam odpowiedź na na to pytanie.
Nie wątpię, że pracownicy służby zdrowia i liczni "wolontariusze" walczyli z wirusem z ogromnym zaangażowaniem. Czy takie zaangażowanie cechowało ludzi związanych z władzą? Z książki wynika, że tak i mam nadzieję, że przynajmniej w jakimś zakresie tak było.
Bilans ofiar wrocławskiej epidemii na szczęście nie był duży i skończyła się znacznie szybciej niż ta obecna. Rządziły nią jednak, choć w innej skali, mechanizmy podobne, do tych, z którymi mamy do czynienia dziś. I podobnie, jak dziś, podstawą profilaktyki była higiena, mycie i odkażanie rąk i trzymanie dystansu. Pomimo upływu tylu lat, to zalecenia wciąż aktualne.
Warto przeczytać, zajrzeć w przeszłość i dać się pochłonąć zaskakująco wciągającej lekturze. Polecam!