Wokół tej książki krążyłam jak pies koło jeża już jakiś czas. Opis mnie zaintrygował ale bałam się, że będzie to kolejna banalna, infantylna opowiastka kompletnie nie znanej mi autorki. Ależ się pomyliłam. I teraz żałuję, że tak długo zwlekałam z jej przeczytaniem. Książka porwała mnie w swoje objęcia już od pierwszego zdania i tak pozostało do samego końca.
Powieść spowita jest w subtelny urok zimy, gór, śniegu, w ciepło trzaskającego ognia w kominku i w historie życia trójki wędrowców, którzy zagubili się zarówno na górskim szlaku jak i we własnym życiu. Trafiają do samotnej chatki pośrodku bieszczadzkiej głuszy, chatki która tak naprawdę nie istnieje a gospodarz, młody mężczyzna, rok w rok o tej samej porze udziela schronienia zagubionym turystom. W ten wigilijny wieczór i pośród gościnnej, ciepłej, kojącej atmosfery, każdy po kolei zrzuca ciężar okrutnie przygniatający duszę.
Poznajemy trzy różne historie, autentyczne do bólu i takie życiowe. Poprzez te opowieści możemy odkryć samych siebie, zastanowić się lepiej nad własnym życiem i zrozumieć, że nic nigdy nie jest takie proste, łatwe i jednoznaczne jak nam się wydaje. Bardzo refleksyjna powieść, skłaniająca do wielu przemyśleń, ukazująca niełatwe międzyludzkie relacje i życiowe wybory. „Czasami trzeba się zgubić aby móc się odnaleźć”.
Bardzo serdecznie polecam.