Dla mnie to mało szczególne romansidło z dawnej epoki. O kulturze Maorysów tyle, co kot napłakał. Poza imionami nie nadano tym postaciom osobowości, nie napisano nic o ich kulturze, zwyczajach, jedynie powtarza się informacja co do wierzeń maoryskich, co z kolei ma dowodzić, iż nie zamieszkiwali Nowej Zelandii od zawsze, a gdzieś od XIV wieku. O samej epoce, historycznych wydarzeniach jakiejkolwiek części świata tyci-tyci. W domyśle Autorka pewnie chciała zarazić nas poszukiwaniami. Znajdźmy siebie barwne opisy, co i jak się wtedy odbywało, ale z innych źródeł, bo te sześćset stronic potrzebne jest na opisanie relacji ludzkich, głównie w wymiarze romantycznym. I żeby chociaż to było zrobione w jakiś magiczny sposób, żeby niezwykle przykuło uwagę. A tu momentami opowieść przybiera tak naiwne postrzeganie świata przez jedną z bohaterek, że natychmiast zamykałam książkę.
W tylu opiniach można natchnąć się na sformułowanie, iż saga w pełni oddaje atmosferę XIX-wiecznej Nowej Zelandii. Gdzie to niby napisane?! Pokazać, dać cytaty, wymienić co charakterystyczne, bo nie znajduję (myślę sobie, że miałam podmienione wydanie). Dla mnie równie dobrze można by wpisać na okładce, iż rzecz dzieje się w Irlandii, Szkocji, czy gdzie tam jeszcze owce pasali? A choćby u nas np na Podbeskidziu albo Podhalu. A czemu nie? Chociaż do tych regionów statkiem nie dobijesz, to łąki na wypas, całe pogórze jest i owiec u nas na halach też nie brakuje. Zamiast o Maorysach można by popleść, ...