Żałobny kondukt ustawił się przed gankiem Różańskiego dworu. Naprzód wysunął się ekonom w białej komży, na odświętne palto włożonej, z wielkim krzyżem w obu dłoniach. Za nim dwóch wyrostków z zapalonemi latarniami, których blaszane ozdoby na wietrze się chwiały, wydając przykre zgrzyty. Stanęli, czekając. A wiatr marcowy rozsypywał im czupryny na głowach i szarpał komeżkami. Z głębi pałacu zahuczał śpiew. Wyszedł ksiądz proboszcz w kapie, dwóch wikarych z sąsiedztwa, zamigotały płomyczki świec — i wysoko zakołysała się w powietrzu trumna, niesiona na ramionach domowników.
Wśród tłumu włościan i czeladzi dworskiej, wypełniającego podwórze, ozwały się szepty, westchnienia, płacz tam i owdzie wybuchnął. »Pani nasza... matka nasza... Wieczne jej odpocznienie! Dobra była pani...«
Za trumną, z otwartych na rozcież drzwi wysypywać się zaczęła rodzina, sąsiedztwo całe, przybyli z miasta krewni, znajomi, wszyscy ci, którzy dla starej pani Bielskiej żywili cześć, miłość i szacunek wielki, ci, dla których była obrazem pięknym niedawnej przeszłości, typem ginącym już, prawie że narodową świętością.
A także i ci, którzy uważali, że być muszą wszędzie tam, gdzie się coś dzieje. A i tacy, których to dobrze stawiało w świecie, jeśli brali udział w obrzędach rodzinnych osób »z towarzystwa«. Liczny więc, bardzo liczny tłum czarno ubranych postaci wysypywać się zaczął przez otwarte drzwi ganku na jasność dnia marcowego, za kołyszącą się nad ich głowami trumną. - (fragment książki)