Fragment: Przez rozkwitłe sady szli we dwoje. On wysmukły, wysoki, o ciemnych, zrośniętych brwiach nad poważnemi oczami. Ona lekka i jasna, różowa i biała, z tysiącem iskierek w błękitnych źrenicach, z tysiącem płomyków w złotawych loczkach. Szli milcząc. On miał głowę spuszczoną, kapelusz głęboko nasunięty na oczy, a laską ścinał rosnące przy ścieżce trawy. Zdawałoby się, że chodzi mu o to, aby żadnej z nich życia nie darować. Ona patrzała w górę. Główka jej artystycznie ufryzowana wychylała się z białej, puszystej narzutki. Kapelusz trzymała w ręku, a słońce swobodnie bawiło się w jej lokach, kładło w nie złote strzały, sypało złotym pyłkiem. Wysoko podnosiła sukienkę, a z pod niej widniały nóżki zgrabne, ślicznie obute i stąpające lekko po piasku ścieżyny. Czasem spod rzęs wysyłała spojrzenie ku towarzyszowi, a wtedy kąciki jej ust drgały powstrzymywanym uśmiechem, ale nakazywała im wnet spokój i stroiła poważną minę. Milczenie jej ciężyło.