Jest coś osaczającego w tej niewielkiej, zagęszczonej książce Agnieszki Jelonek, która zgrabnie składa słowa i tworzy nastrój niezwykły, bo z jednej strony jakże rzeczywisty, a z drugiej nierealny, delikatny, rachityczny? – jak jej bohaterowie. Wprawdzie czuję nieco przesyt, gdy po raz kolejny czytam o nieumiejących okiełznać emocji i uczuć trzydziestoparolatków, którzy ciągle coś muszą skończyć, a nie kończą; coś zacząć, a nie zaczynają; ciągle nie potrafią rozgrzeszyć się i kogoś z tego, co było i nie umieją zawalczyć o siebie, a z drugiej wciąga Jelonek w swój świat, i mimo że fabuła tu prosta i bez fajerwerków, to naszpikowana nadzieniem tak słonym jak wysychająca łza, że całość pęka w szwach. Ktoś powie: to już kiedyś było, te małżeństwa rozchodzące się na boki, ci synowie uciekający spod matczynych skrzydeł, ci mężczyźni, których prowadzi siła ich dłoni, a ślady po nich to posiniaczone kwiaty i te kobiety, które to wszystko wiedzą, ale nie potrafią. Skrępowanie, uwięzienie, błądzenie – czasem było nieco sztampowo, czasem może zbyt dosadnie, ale… mimo tych wad czyta się Jelonek jakoś inaczej i chyba głębiej.
To taka cyrankowa książka. Nie chcę napisać, że typowa.
Skończyłem czytać „Trzeba być cicho” i zapadł we mnie spokój zaskakujący. ”Trzeba dać się smutkowi wysmucić”. Polecam, działa.
Okładka, że hej: Marta Róża Żak.