"Toksyczna matka". Nie ma we mnie zgody na takie postrzeganie świata.
.
Książka podzielona jest na dwie części. Pierwsza to zwierzenia dorosłych już osób, na temat ich relacji z toksyczną matką. Od razu uderzyło mnie pytanie: po co mi to? Dlaczego mam o tym czytać? Zracjonalizowałam, pomyślałam, że rzeczywiście, konkretne przykłady mogą w pewien sposób, łatwiej zobrazować problematykę niż suche akademickie fakty. Koniec końców, doszłam do wniosku, że te przykłady dobrze oddają kwestię, często subtelnej, przemocy psychicznej, jaką matka praktykuje na dziecku.
Druga część do dialog autorów. Tylko o czym? Momentami miałam wrażenie, że Robert Rutkowski prowadzi publiczną terapię na Irenie Stanisławowskiej. Innym razem zastanawiałam się co kobiety zrobiły temu mężczyźnie, że wyraża się w tak jednostronnie negatywny sposób. Powtórzę się - nie ma we mnie zgody na kreowanie wizerunku kobiet jako patofeministek odzierających mężczyzn z męskości. Nie rozumiem, jak można pisać o tym, że dziecko potrzebuje obojga rodziców, a jeżeli ojca przy nim nie ma to jest to wina kobiety. W tej książce nie ma ani jednego "ale", w żadnym wypadku nie poczułam, że dostaję jakieś alternatywne rozwiązanie. Matka odeszła od przemocowego ojca, więc wychowuje dziecko sama. Źle, dziecko musi mieć obok ojca. Naprawdę? Lepiej żeby dziecko oglądało taki obrazek w domu rodzinnym?
Szczerze powiem mam dość. Mogłabym punktować dalej wszystkie absurdy tej książki, od tego, że biologia biologią, ...