Książka zaangażowana, antropocentryczna, mozaika form: opisów, komentarzy, wywiadów, kronik, pocztówek, broszur, a nawet poezji. Tekst płynie w tempie właściwym opisywanej okolicy, więc, choć nie przypadł mi do gustu, czyta się go dobrze - bo płynie. Z nurtu wyłania się obraz zniszczenia, zapomnienia, niedbałości, zacofania i biedy bieszczadzkich wsi i miasteczek. Nad nim unosi się duch gloryfikacji czasów międzywojnia, kurortów, kolei, Piłsudskiego i polskich panów. Nic lub niewiele o ich pomyłkach, niewłaściwej polityce czy po prostu dziejowych błędach, które doprowadziły do, delikatnie mówiąc, niechęci ukraińsko-polskiej. Ale książka zaangażowana zasługuje na recenzję polemiczną, więc zapytam: co złego w prostym, skromnym życiu? A co dobrego w turystyce czy w przemyśle drzewnym? Być może pod wpływem ostatnich incydentów z kurortu Arłamów, wylewającego ścieki do potoku w rezerwacie Turnica, na oba pytania odpowiem: nic. Biadanie nad upadłymi kurortami brzmi jak smuta za bezpowrotnie minioną młodością, pretensjonalnie. Błotniste drogi? zatęsknimy za nimi. Krowy na łące? już tęsknimy. I za czystą, wolną rzeką, i za spokojnym życiem, i za smacznym, no po prostu smacznym życiem. Dlaczego więc nie stara grusza? dlaczego nie cztery kury pod aniołem?Wojny zniszczyły wsie i ludzi? chciałoby się więc zawołać "nigdy więcej wojny!", ale czy wojny nie zrobiły dla bieszczadzkiej przyrody więcej niż lata pokoju? Ta stanowi jednak ważne, acz tylko tło opowieści, choć, paradoksalnie, ...