Nie będę ukrywać, że "Strużki" nie spłynęły po mnie jak po kaczce. Książka Marii Halber miała w sobie coś wciągającego w sposób pokrętny i niewygodny, bo – przynajmniej mnie – nie często zdarza się czytać historie o obezwładniającej całym ja bohaterki fascynacji drugą osobą (choć szczerze przyznam, że początkowo myśli me płynęły ku „Kościom” Łukasza Barysa, ale to żaden zarzut, tylko odniesienie do pewnej aury powieści, jej duszności, niepogody).
Poznawanie „Strużek” było jak swędzenie skóry – drapiesz się, boli, a jednocześnie sprawiasz sobie przyjemność (ale wymyśliłem!). Nie łatwo przecież czytać o zagubieniu i braku umiejętności w znalezieniu własnego ja, a mimo to pochłania ta historia bez reszty, kompulsywnie szuka się dalszego ciągu, drogi, którą bezbłędnie prowadzi nas autorka. O porzuceniu – w imię przyjaźni, a może nawet zauroczenia, o własnej osobowości i natrętnemu naśladownictwu, które – co z góry wiadome – nie może dać ukojenia. To przecież opowieść o dorastaniu i siłą rzeczy konfrontujemy ją z własnymi doświadczeniami (kwestia płci ma tu drugorzędne znaczenie). O przyszłości i o tym, jak tylko może ją sobie wyobrażać nastolatka (i nastolatek) – jako drabinie, pnących się w górę schodach, po których wspina się „po kilka stopni naraz, niesiona siłą przywileju”, o którym nie ma pojęcia. Może właśnie dlatego pozwalają „Strużki” tak bardzo się odczuć, tak gładko wchodzą pod skórę?
Wszystko tu ujęte zostało pięknym, niemalże poetyckim lecz oszc...