Miłość być może jest jednym z najwspanialszych uczuć, a jednocześnie najtrudniejszym. To jedno z najbardziej uniwersalnych pojęć i najważniejsza składowa związku. Mówi się, że życie weryfikuje miłość i związki, że tam, gdzie zaczyna się codzienność, kończy się to co wspólnie tworzymy. A czasem kończymy to sami. Pozorna stabilizacja i spełnienie ulegają destrukcji. I chyba nikt inny jak sam Bergman, nie potrafi tej destrukcji pokazać. Każdy niuans, zmiana, wszystkie gierki i wojny psychologiczne są jak prawdziwe. Bergman stworzył intymny, podszyty emocjami obraz relacji, która oscyluje między miłością a nienawiścią, pocieszeniem a przemocą, pokojem domowym i wojną rodzinną. Skłania czytelnika do uwierzenia, że różnice między Marianne i Johanem są nie do pogodzenia, a jednocześnie sprawia, że tli się w nas iskierka nadziei, że uda się wszystko naprawić. Ciężko się czyta o zawiedzonych nadziejach, o upadku wspólnego życia, o wygasającej miłości, szczególnie jeśli są tak dobrze opisane. A fakt, że książka to same dialogi, wszakże, to spisany scenariusz, sprawia, że można poczuć klimat filmowy, że w czytelniku włącza się filtr teatralny. Bergman jest niewątpliwe świetnym obserwatorem i psychologiem, a jego słowa są szczere, wręcz ludzkie. I niby to tylko sześć scen spisanych przez autora, a zawierają jakby całe życie, wszystkie obawy i strachy. Bo być może największym problemem naszych czasów jest to, że przy ogromnej ilości wiedzy, często zostajemy emocjonalnymi analfabetami...