Recenzja książki "Scars. Blizny zapisane w twoich oczach" stanowi dla mnie pewnego rodzaju wyzwanie. Nie jest ono spowodowane tym, że książka mi się nie podobała, bo kocham ją, podobnie jak poprzednie części, całym sercem. Po prostu jest mi strasznie ciężko pogodzić się z faktem, że to już koniec tej niesamowitej historii, która porusza dogłębnie od początku do końca.
Pod koniec poprzedniego tomu autorka zasiała w swoich czytelnikach niepokój. Obawę o to, czy wszystko skończy się szczęśliwie, i czy w przypadku tragicznych następstw tego, co się wydarzyło, Vafara i Royce będą w stanie kolejny raz podnieść się z kolan. Na całe szczęście autorka nie zdecydowała się zrealizować najgorszego z możliwych scenariuszy. Myślę, że nie mogła i nigdy nie chciała tego zrobić, ponieważ pragnęła pokazać siłę, jaką Vafara zdołała w sobie odnaleźć. Zwrócić uwagę na to, że nigdy nie należy się poddawać, bo nawet po najgorszej burzy zawsze wychodzi słońce, a wszystko to, co spotyka nas w życiu, nie dzieje się bez przyczyny.
Dwie pierwsze części trylogii "Scars" skupiały się właśnie na historii Vafary. Jej walki o siebie i lepsze jutro, w której niewątpliwe wspierały ją dwie najważniejsze osoby w jej życiu — Kirby oraz Royce. Natomiast w "Scars. Blizny zapisane w twoich oczach" jej losy schodzą trochę na drugi plan. Ona i Royce wiodą wspólne życie, którego nieodzownym elementem jest trójka ich wspaniałych dzieci. I to właśnie na historii najmłodszej z pociech skupia się fab...