Twórczość FortunateEm miałam okazję poznać za sprawą pierwszej części trylogii "Scars". Od tamtej pory sięgam po jej książki w ciemno, więc nie inaczej było również w przypadku "Wszystko, co w tobie kocham", czyli drugiego tomu dylogii "Wszystko".
Zakończenie pierwszej część historii Aziela Crawforda i jego młodszej o osiem lat żony — Snow, było bardzo emocjonujące. I szczerze powiedziawszy, sama nie wiem, jak udało mi się wytrwać w oczekiwaniu — najpierw na te kilkanaście rozdziałów, które pojawiły się na wattpadzie, a następnie na wersję papierową kontynuacji.
Zacznę od tego, że jestem pod wrażeniem, jak w tej części zmieniła się Snow. Po roku spędzonym z dala od Aziela całkowicie przewartościowała swoje życie. Przetrwała jeden z najtrudniejszych okresów. Urodziła dziecko i to właśnie mały Crawford stał się teraz centrum jej wszechświata. Pojawienie się syna, uświadomiło jej, że nie chce już żyć tak, jak dotychczas. Chce, aby jej mąż był przede wszystkim jej partnerem. Osobą, która wesprze ją w każdej, nawet najgorszej chwili, a nie odwróci się od niej, jak tylko nadarzy się ku temu okazja. Aziel też przeszedł metamorfozę. Może nie była ona widoczna na pierwszy rzut oka, ale od dnia, gdy ponownie ujrzał Snow i poznał ich syna, dało się zauważyć, jak bardzo pracuje nad tym, żeby sprostać ultimatum, które postawiła mu żona.
Nie myślcie sobie jednak, że cała akcja drugiego tomu kręciła się jedynie wokół poprawy stosunków między małżonkami i prób...