Wieloznaczna proza, której narrator, podatny na objawienia, krąży ulicami warszawskiego Grochowa, drogami własnych natchnień i wyobraźni. Trudno powiedzieć, co tu jest czystą fantazją, co mistyfikacją, a co śladem pamięci; jak poważny jest każdy żart i jak żartobliwa jest powaga. Łatwo za to wpaść w nieoznaczony prześwit, zanurzyć się w mnogość dźwięków i barw, dać się porwać logolewitacji, wybrykom słowa, i spotkać mniej lub bardziej widmowe postaci zaludniające ten mikroświat. Bieńczyk tworzy wspaniałą, schulzowsko-bułhakowską mitologię swojej dzielnicy – niedokończonej, niepełnej, a przez to właśnie tym bardziej domagającej się opowieści: „Tego potrzebuje wyobraźnia, kiedy już pojmiemy, że miejsce, w którym przyszło nam żyć, okazuje się ostateczne, przez co niejako dla pocieszenia lub równowagi nabiera głębi i zdaje się odsłaniać korytarze wiodące wstecz, do pierwszych pokoleń pterodaktyli czy do bakterii rozpoczynających ciężkie zadanie przerobu”.