O ziemi jak cmentarz.
Głęboko rozumiem potrzebę przywoływania, nazywania, wskrzeszania przeszłości. Ale przytłacza podjęta tu daremność tego działania.
Dlaczego daremność? Czym innym jest przywoływanie historii jednej osoby czy rodziny, jak zrobiła to autorka w „Fałszerzach pieprzu”. Odtworzenie pojedynczego życia w jakimś sensie je przywraca, bo przybliża człowieka, z którym możemy się utożsamiać.
W „Pustym Lesie” perspektywa jest inna. Jest nią cała społeczność. Często ma autorka do dyspozycji parafialne księgi, a w nich nazwiska. Ich wymienianie przywołuje na myśl apel poległych. Oczywiście, są i inne źródła, do których sięga, ale one zwykle opisują tragedie. Epidemie, wojny, zagładę, wysiedlenie. Wyjątkiem jest tu opis boomu związanego z wydobyciem ropy. Codzienne zwykłe życie, okresy spokoju, rodzinnego szczęścia, to, co nazywa Hegel „pustymi kartami historii”, pozostają niezapisane i umykają oku kronikarza. Nie wypełni ich wyobraźnia.
Wszystko to sprawia, że nad opowieścią Moniki Sznajderman, nad życiem osób, które cierpliwie wymienia, wisi czarna chmura, perspektywa się skraca, czterechsetletnie trwanie społeczności łemkowskiej (i innych) na tej ziemi wydaje się z góry skazanym na tragiczny koniec epizodem.
Ważna, potrzebna książka, trud autorki budzi mój szczery podziw, ale chyba dawno nic mnie tak nie zdołowało.