Poszukując „lżejszej”, ale wciągającej lektury na lato sięgnęłam po „Psy z Rygi”, drugą powieść Henninga Mankella z cyklu o Kurcie Wallanderze.
Tym razem, choć sprawa prowadzona przez komisarza pozornie zdaje się prosta, okazuje się wierzchołkiem góry lodowej, zaś sam Wallander trafia na Łotwę, która zaczyna właśnie budować swoją państwowość po niedawnym uzyskaniu niepodległości.
„Psy z Rygi” to nie kameralny kryminał ze skomplikowaną zagadką, które najbardziej lubię. Tym razem dostajemy raczej thriller polityczny albo powieść sensacyjną, pełną strzelanin, szpiegów, tajemniczych organizacji, przemytów. Akcja jest bardzo dynamiczna, to nie mozolne śledztwo, tylko realna walka na śmierć i życie. Wallander działa w zupełnie nieznanym sobie środowisku, nie wiedząc komu może ufać (a w zasadzie nie mogąc ufać nikomu). Kierują nim emocje, ryzykuje, popełnia fatalne błędy, próbuje je naprawić, Trochę wbrew sobie zostaje wciągnięty w wir wydarzeń, których zupełnie nie rozumie.
Autor nieźle oddał realia byłej republiki radzieckiej, wciąż jeszcze czującej na karku oddech Moskwy i totalne zagubienie w tych warunkach człowieka z Zachodu. Udanie zbudował mroczny, ponury klimat lodowatej, zimowej Łotwy - już nie sowieckiej, jeszcze nie demokratycznej. Pokazał problemy, przede wszystkim mentalne, obecne w tej młodej, budowanej od podstaw demokracji.
Trochę tego wszystkiego za dużo: za dużo pościgów, mylenia tropów, spisków, śledzenia, kryjówek. Moment...