„Widzi pani, co to jest miasto. Zatruwa, ogłupia. Wśród tych ulic, tego zgiełku, pośpiechu, namiętności człowiek zapomina o tym, czym sam jest, zapomina o swoich upodobaniach i pragnieniach. Dostałem się
w ten wir i jak opętany kręciłem się w nim, nie mogąc sobie uświadomić, że przecież nie tu jest moje miejsce, że wszystko mnie pociąga tam, do tamtych!”
Po emocjonujących wydarzeniach z końca poprzedniej części, dochodzi do prawdziwego cudu - profesor Rafał Wilczur odzyskuje pamięć, a wraz z nią również swoje stanowisko i przywileje. Niestety, nie wszyscy jego współpracownicy cieszą się z tego powodu. Jednym z nich jest profesor Dobraniecki, któremu powrót Wilczura do kliniki zabrał nie tylko kierownicze stanowisko, ale i spore dochody. Nie mogąc znieść dłużej tej sytuacji, będąc również pod naciskiem niezadowolonej małżonki, Dobraniecki zaczyna snuć plany, mające zdyskredytować Wilczura. Kiedy jego starania kończą się sukcesem, załamany profesor Wilczura ucieka do młyna, do miejsca, które ceni bardziej, niż gwarną Warszawę.
Jestem mentalnie profesorem Wilczurem! Jak ja dobrze rozumiem jego przesyt miastem, chęć powrotu do powolnego, monotonnego życia na wsi. Podziwiam za to jego poświęcenie dla innych ludzi, ja aż tak wspaniałomyślna nie jestem. Szczególnie mnie irytowała postawa Łucji, a chyba najbardziej Kolski z tym swoim głupim romansem. Mimo to warto sięgnąć po kontynuację „Znachora”...