Wreszcie zmierzyłem się z legendą. „Pożegnanie z Afryką” jest przecież zaliczane do klasyki literatury. Pamiętając jak przez mgłę filmową wersję z boską Streep i jeszcze bardziej boskim Redfordem, spodziewałem się romansu w pięknych okolicznościach przyrody. Ku mej radości dostałem (o, cyniczny świecie) o miłości jakieś domysły, za to w bród pięknych okoliczności przyrody, niepowtarzalny posmak kolonializmu oraz zapis obserwacji życia i charakterów mieszańców Afryki.
Nie można powiedzieć, by „Pożegnanie…” się zupełnie zestarzało, było z perspektywy współczesnych czasów nieczytelne, żenująco przekłamane lub ckliwe i pensjonarskie. To w rzeczywistości pamiętnik białej kolonizatorki afrykańskiego lądu, która z prowadzonej przez siebie farmy stara się wycisnąć nieco grosza. Siłą rzeczy to opowieść o towarzyszących jej ludziach, w tym tubylcach, z którymi próbuje żyć w zgodzie (bo nie konieczne pragnie ich tak naprawdę „zrozumieć”). Nie odbywa się bez podkreślania wyższości cywilizacyjnej i duchowej białego człowieka, ale – co należy podkreślić – Autorka wypowiada się o autochtonach z godnością i szacunkiem. Wątek miłosny został zredukowany do minimum – więcej możemy się go domyślać, niż zaczytywać w opisach gorących pocałunków, którymi autorka była zasypywana w cieniu sawannowej akacji. Historia Redforda, przepraszam – Denysa Hattona, jest zaledwie tłem, jedną z opowieści, mającą na celu ukazania siły tej przyjaźni i nieszczęśliwego jej zakończenia.
...