Chociaż pierwsza część serii „Królestwo Nyaxii” nie do końca spełniła moje oczekiwania, spektakularne zakończenie, jakie swoim czytelnikom zafundowała autorka, zachęciło mnie do tego, aby sięgnąć po kontynuację. Czy książka „Popioły i przeklęty król” okazała się lepsza od swojej poprzedniczki? Już spieszę z wyjaśnieniem.
Pierwszym elementem, na który zwróciłam uwagę, jest jakość tłumaczenia. Jest ono zdecydowanie lepsze niż w pierwszej części i w zasadzie chyba nie ma się w tej kwestii, do czego przyczepić, ponieważ nie przypominam sobie, aby jakieś przeczytane zdanie kuło mnie w oczy pod względem gramatycznym.
Jeżeli chodzi natomiast o samą treść, jestem bardzo rozczarowana tym tomem i w zasadzie biję sobie brawo, że dotrwałam do końca, ponieważ męczyłam te 680 stron przez cały tydzień. Dlaczego? Głównie przez wszechobecną nudę i powtarzanie w kółko tych samych scen, zachowań, czy rozmyślań głównych bohaterów.
W zasadzie po zakończeniu Kejari nic specjalnego się w tej książce nie dzieje. Morderczy turniej się zakończył, więc nie było na czym oprzeć fabuły. Wprawdzie pojawiały się jakieś bitwy czy inne starcia, ale brakowało szczegółów, przez co miałam wrażenie, że zostały wstawione tylko dlatego, żeby książka nie była zbyt cukierkowa. Wampiry i inne stworzenia zeszły w zasadzie na drugi, jak nie trzeci plan, a autorka skupiła się na miłosnych rozterkach głównych bohaterów. Nienawidzę go/jej, kocham go/ją, ale mu/jej tego nie powiem i tak w kółko. Miałam wrażenie, że cały czas odgrzewam tego samego kotleta i to przez około 3/4 książki. Lubię romanse i uwielbiam romantasy, ale nie w takim wydaniu.
Nie wiem, czy to tylko moje odczucia, ale przez większość książki zastanawiałam się, czy ktoś podmienił głównych bohaterów. Oraya z walecznej, pewnej siebie osoby stała się tak miałka, że aż szkoda gadać. Wiecznie wystraszona, rozchwiana emocjonalnie i użalająca się nad sobą do granic możliwości. Natomiast u Raihna zabrakło mi tej nutki tajemniczości, którą owiana była jego postać w pierwszej części.
Właściwie, gdyby nie końcówka, wyrzuciłabym tę książkę przez okno, ale przyznaję, że poszukiwanie, nazwijmy to tajemniczego skarbu, okazało się nad wyraz ciekawe, a scena, w której pojawiają się bogowie, dodatkowo mocno mnie rozczuliła, stąd też malutkie podwyższenie oceny.
Było to moje drugie spotkanie z twórczością Carissy Broadbent i przyznaję, że zanim sięgnę po jej kolejną książkę, dwa razy zastanowię się nad tym, czy aby na pewno chcę się ponownie rozczarować.