Nie wyświadczyłoby się przysługi Stanisławowi Vincenzowi wychwalając go tylko w przedmowie do jego szkiców i narażając czytelnika na zawód. Nie ma co ukrywać: wiekszość tych, co wezmą książkę do ręki, odłożą ją przebiegłszy wzrokiem kilka, może kilkanaście stronic: „bo kto ma na to cierpliwość”. Nie może być inaczej, skoro każdemu czasowi właściwy jest pewien sposób czytania, a sposób, do jakiego przyzwyczailiśmy się, najzupełniej chybia w tym wypadku. Sposób czy raczej należałoby powiedzieć rytm. Są wśród naszych współczesnych autorzy łatwo dostępni, są i trudni, ale „trudność” Vincenza jest szczególnego, nieznanego niemal gatunku, bo nie polega ani na zawiłości rozumowań, ani na nadmiarze myślowych skrótów. Pokonać ją jest łatwo, ale pod warunkiem, że pozbędziemy się wszelkiego pośpiechu, zmniejszymy niejako ilość uderzeń pulsu na minutę i pozwolimy się prowadzić tej prozie, która rozlewając się w mnóstwo dygresji, nie zmierza do żadnych dramatycznych wniosków.
Czesław Miłosz, Przedmowa