Książka, która mnie jednocześnie zachwyciła i zmęczyła, przez co trudno mi ją jednoznacznie ocenić. Akcja dzieje się na wsi w powojennej Polsce. Opisuje losy młodego chłopca z biednej złodziejskiej rodziny. Kiedy ojciec po zniszczeniu nauczycielskiej tablicy trafia do więzienia, matka zmusza syna, by pisał listy, gdzie się da, które mogłyby mu pomóc. Monotonna praca zmienia życie chłopca.
Powieść jest groteską. Momentami czytałam to wszystko, śmiejąc się pod nosem i wciągając się w tę nieco pokręconą historię. Ta z czasem stawała się również smutna, wręcz dramatyczna, ale ciągle pochłaniała czytelnika. Były też jednak niestety momenty, kiedy stawała się monotonna i jakby wydłużona na siłę.
Ciężko było też przebić się przez nietypowy język powieści, choć jednocześnie warto się przy nim zatrzymać. Język bowiem odgrywa w tej książce zasadniczą rolę, większą nawet niż fabuła. Żartobliwie powiem, że autor jakby po przepisaniu słownika synonimów dodawał od siebie jeszcze z dwadzieścia innych pomysłów na określenie jakiejś rzeczy lub cechy. Bawił się słowem przez całą powieść, stosując wyliczanki i słowotwórcze zabawy. Słowem zaskakiwał nie raz znacznie bardziej niż treścią i to właśnie główny powód, by sięgnąć po taką nietuzinkową książkę.