Z Überwaldem nie ma żartów. Kraina ta już wielokrotnie była wspominana w Świecie Dysku, za każdym razem z pewną trwogą. Cudownie było ją w końcu odwiedzić, chociaż jednocześnie faktycznie strach towarzyszył mi przez całą lekturę. Według mnie "Piąty elefant" to najmroczniejsza część cyklu o Straży, o ile można użyć takiego określenia w uniwersum, w którym planeta-dysk leci przez kosmos na żółwiu...
Nie wiem jak, ale jakiego absurdu Pratchett by nie wymyślił, wziąć to cuzamen do kupy i ma sens. Miał świetny pomysł z tytułowym słoniem, do tego stworzył wciągającą zagadkę kryminalną i poświęcił dużo czasu kochanemu Samowi Vimesowi.
Trochę drażniło mnie, że autor jak ognia unika pokazywania jakichkolwiek romantycznych scen, daje czytelnikowi tylko delikatnie do zrozumienia, że coś takiego dzieje się w tle. Np. kiedy Angua i Marchewa mają przeprowadzić ważną rozmowę dotyczącą ich związku, narracja nagle się zmienia i jesteśmy przy zapchlonym Gaspodzie, który duma nad różnicą pomiędzy człowieczymi a psimi zalotami. Przez to w miłość pomiędzy pewnymi postaciami muszę wierzyć na słowo, ale takie bardziej neutralne przywiązanie i przyjaźń widać gołym okiem. Może dziwnie to zabrzmi, ale wygląda to tak, jakby bohaterowie dostali dużo prywatności pod tym względem. Do tej pory mi to nie przeszkadzało, ale w tej części pojawiają się wyraźne napięcia w dwóch związkach, a przez to przemilczenie wątki zostają rozwiązane jakby "za kurtyną...