„Marianne – mówi. – Przez cały czas, gdy byliśmy razem, dlaczego nic mi nie powiedziałaś?” (s. 149)
No właśnie, Marianne, dlaczego? Najpewniej dlatego, że wtedy nie byłoby tej książki.
„Normalni ludzie” reprezentują dość popularną gałąź literatury, w której głębię obserwacji zastępuje obserwacja dziwadeł. Żeby było jasne, nie mam nic przeciwko „dziwadłom” oraz ich opisywaniu, o ile nie robi się tego w tak powierzchowny sposób. Wygląda to jak doskonały pomysł na książkę napisaną bez pomysłu: ulep paru psychologicznych frankensztajnów i zobacz, co się będzie działo. Nieprawdopodobne zwroty akcji dostajesz w pakiecie.
Fabuła miota się między wiktoriańską powieścią, w której bohaterowie skuci konwenansem nie mogą sobie powiedzieć, co myślą i dlatego nie mogą być razem – a współczesną komedią romantyczną, gdzie scenarzysta mnoży sztuczne i bzdurne przeszkody, aby rozdzielić zakochanych, zwłaszcza gdy już się ze sobą przespali.
O ile nie można odmówić autorce błyskotliwości, to zdarza jej się serwować myśli tak banalne, że czułam zażenowanie. Znienawidziłam zdania-wypełniacze czy też zdania-progi spowalniające, takie jak: w jego ręku szeleścił papierek. Zobaczył ćmę na suficie.
Spodobały mi się natomiast pewne elementy relacji międzyludzkich, które są jakby z innego porządku, być może zostały gdzieś przez autorkę podpatrzone, bo tchną autentyzmem. Intrygujący jest na przyk...