Powiedziałabym, że jest jak zwykle. To dobrze czy źle? Odpowiedź przewrotna może, ale to zależy…
Po raz kolejny Jenny Blackhurst stara się wywieść nas na manowce. Swoim zwyczajem, swoimi metodami plącze i mąci. Zmienia, podmienia. Pokazuje to, czego nie ma, chce abyśmy domyślili się zupełnie czegoś innego niż jest w rzeczywistości. W sumie, nic nie jest takim jakim na początku się wydało.
I to dobrze, bo jakby nie patrzeć, czytelnik czyta starając się dotrzeć do prawdy. Szybko i w sumie z zainteresowaniem, bo Blackhurst ma lekkie pióro, a jej pocięcie tekstu wyzwala pewną dynamikę czytania. Tylko, że ile razy damy nabrać się na pewien schemat? Schemat, może to nie do końca dobre słowo, ale pewna powtarzalność, wypracowane oczekiwanie, świadomość igrania z czytelnikiem i przekonanie, że końcówka będzie zupełnie inna niż wynikałoby z naszego toku rozumowania, potrzeb i oczekiwań.
Przyznaję, że miałam wrażenie, że bardziej zaskoczona byłabym, gdyby końcówka była zupełnie inna. Autorka swoją przewrotnością zaszczepiła w nas (we mnie przynajmniej) odporność i z tą musiałam się zmierzyć tym razem. A tak było, jak było.
Blackhurst wypracowała sobie pewien poziom. Nie tylko pisania, ale również zadowolenia czytelniczego. I w takim zadowoleniu, cichutko prosząc o coś nowego, pozostaję polecając tę książkę.