Jak by to ładnie...
Lady Edlyn, wdowa, okryta hańbą, po utracie tytułu oraz majątku rozważnie zaszywa się w klasztorze, by tam, z dala od plotek i pomówień wieść żywot w miarę godny i stabilny. Hugh de Florisoun to chwacki rycerz, typowy zakuty łeb. By tak rzec: Wysoki do nieba i głupi jak trzeba. Dostrzega zalety Edlyn, ale dla niego to wciąż "tylko kobieta" - ładna ozdoba przy pasku mężczyzny. Nowy pan na do niedawna włościach Edelyn niszczy całe jej obecne życie zaczynając od jej kompromitacji, pozbawienia bezpiecznego azylu i wymuszonych podstępem zaślubin, które potwierdzałby jego prawo do objętej ziemi. Ogólnie, jak na doświadczonego, zaprawionego w bojach wojownika zachowuje się jak tępy młotek.
Co rusz przez jego, hmm... Butę? Arogancję? Niekompetencje? pakuje siebie i Edelyn w jakieś kłopoty i cierpi na ból du(sz/p)y, gdy to właśnie Edelyn znajduje wyjście z sytuacji. Dodd natomiast, w tej bzdurnej i dość infantylnie prowadzonej opowieści usiłuje wmówić romansoczytaczowi, że fanfaronada i nierozwaga rycerza to skutek narastającej względem Edelyn namiętności.
Sorry, ale ja tego nie kupuję. Można poczytać, dlaczego nie, ale na własną odpowiedzialność.
Osobiście polecam przeznaczyć ten czas na lekturę czegoś innego.