Drugi tom cyklu o radosnych przygodach byłego piwowara Beniamina Ashwooda jest sztandarowym przykładem sztampy i wtórności, prześladujących większość producentów czytadeł fantasy. Próbowałem doszukać się w tej książce chociaż jednego oryginalnego elementu, ale nie udało mi się. Może dlatego, że część stron przerzucałem, żeby się całkiem nie zanuzić. Wszystkie wątki fabuły są znajome aż do bólu i opisywano je w mniej lub bardzie podobny sposób dziesiątki razy. Być może znajdą one uznanie u kogoś, kto szuka jedynie rozrywki i nie czytuje fantasy zbyt często, ale i tu mam sporo wątpliwości, gdyż pierwsze połowa książki jest monotonnie nudna i zawiera dokładnie to, co obiecuje tytuł, czyli opis nieustannej ucieczki pary głównych bohaterów przed złowrogimi czarodziejkami, którym Beniamin i jego koleżanka Amelia zdążyli się narazić w poprzednim tomie. Spotykają oni po drodze wiele nic nie znaczących postaci, służących autorowi głównie jako strategicznie rozmieszczone co kilkadziesiąt stron zwłoki, mające podtrzymać gasnące zainteresowanie czytelnika. Nie daje to spodziewanego efektu, bo "plot armor" chroniący głównych bohaterów jest zbyt ewidentny, by ktokolwiek mógł się obawiać o ich losy.
W drugiej połowie powieści akcja nieco zyskuje na dynamice, gdyż autor zastosował typowy manewr mający na celu zwiększenie objętości cyklu, stawiając na drodze bohaterów kolejne przeszkody, które muszą koniecznie pokonać zanim zajmą się tym co na początku zamierzali. Trudno zgadnąć czy ...