Ależ to się czyta. Ależ to Literatura.
Nie wiem jak ustrzec się patosu i napuszonej emfazy, konstruując wiarygodną opinię, równocześnie wylewając moje achy i ochy.
Dawno nie czytałam z takim podnieceniem i zaangażowaniem, ze skupieniem absolutnym, z napiętymi wszystkimi mięśniami. Jaka historia i jaki język! A problem – ponadczasowy i ponadpodziałowy. Do tego nieoceniona znajomość historii, kultury, obyczajowości. Najwyższa kultura pisania.
Książka nie jest o wojnie. Jest o człowieku wplątanym w wojnę.
Bo Twardochowy człowiek to antybohater. Nie bohater. Konstanty Willemann – cyniczny arogant, lekkoduch i hulaka. Kiedy go poznajemy, kroczy przez wczesnowojenną Warszawę, ukazując nam, i relacjonując, powrześniowe obrazki.
Na tych obrazkach Warszawa brudna i gnuśna. Napadnięta i pobita. Pochowana w mieszkaniach i piwnicach. Warszawa skapitulowana.
I w tej właśnie scenerii Konstanty Willemann. Sybaryta w wojennej Polsce. Hedonista wżeniony w patriotyczną rodzinę. Jakby przypadkowo tu osadzony. Zagubiony i rozdarty. O d u r z o n y. Nieszczęśliwy bohater. Cierpiący z powodu niemożności dokonania wyboru. Niemożności określenia siebie.
Czy musi sprostać wyobrażeniom o nim? Jakie są jego własne wyobrażenia?
Wymaga się od niego, a przecież on nie jest patriotą, nie jest idealistą – jest łajdakiem, pijusem, draniem wobec rodziny i przyjaciół. Przecież on nie jest właściwie Polakiem. Jest synem Niemca. Czy musi bohatersko i patriotycznie, czy może zachowawczo i w ukryciu? Na czym jemu zależy? Co może dać satysfakcję i ukojenie?
Rozdarcie wewnętrzne i poszukiwanie swojego miejsca obserwujemy przez pryzmat wojny, ale celem jest diagnozowanie uniwersalne. Człowieka w dualistycznym świecie. W świecie "dobro kontra zło" – poszukiwanie tożsamości.
A nawet – naprawdę! – określanie jej zasadności.
Określanie też najważniejszych kryteriów: czy to naród, warstwa społeczna, wychowanie, wychowanie w tradycji, wierność ideałom? I próba odpowiedzi na pytanie: co o nas – naprawdę nic my sami?! – decyduje.
Bo czy Konstanty Willemann chciał zostać chorążym i oficerem? Przecież nienawidził koni, wojska, mundurów... Czy nie chciałby być dobrym mężem i ojcem, przyjacielem? A jest leserem i próżniakiem, do tego kobieciarzem, salonowcem, fircykiem z nocnego półświatka warszawskich elit, czerpiącego z prostytucji i używek.
I wreszcie: czy to on decyduje o swoich wojennych wyborach?
Bo my obserwujemy, jak cyniczna arogancja bohatera wciąż ściera się z frustracją i poczuciem winy: "I nie śpię do rana. Zamiast snu: pytania. Kto ja jestem? Po co jestem? A może raczej, przede wszystkim: dlaczego jestem łajdak, świnia, zero moralne, podlec." I my widzimy, że odpowiedź jest blisko, tuż obok, tyle że on jej nie widzi i nie słyszy...
Szczepan Twardoch jest mistrzem narracji.
Kreśli nowatorski sposób patrzenia bohatera na siebie. Dodatkowo – z boku. Patrzy ciałem. Patrzy duchem. Na siebie, na niego. On-nieon. Ja-nieja. I ten zabieg pomaga bardziej poczuć problematykę powieści. Lepiej zrozumieć wewnętrzne szamotanie: w poszukiwaniu człowieka, w określaniu samoświadomości. Od pierwszej strony, gdy bohater stwierdza, że nie jest u siebie. I pragnie odpowiedzi na pytanie "dlaczego". A ta jego świadomość dodana pomaga precyzyjnie oddać jego słabość i wewnętrzne rozterki.
Jest jeszcze inny narrator. Ktoś? Coś? To właśnie TA wartość, która się nie naprasza, nie stara się do siebie przekonywać, choć uczestniczy w istnieniu od zawsze... i na zawsze...
Mocno zachęca do refleksji.
Na koniec o stylu. Jest wszystko to, co uwielbiam: krótkie zdania, rytm, inwersje, migotliwe dygresje, dopasowane retrospekcje. Wszystko płynne i scalone dynamicznymi dialogami. Dla emocji ekstremalnych.
Tak sobie myślę, że nie taki istotny temat, nie taki ważny problem. Jaki by nie był. Szczepan Twardoch przedstawił mi się jako mistrz słowa. Wielkim Pisarzem jest.
Książka arcydzieło.