„Późnym wieczorem pod koniec marca bierze do ręki dubeltówkę, idzie prosto do lasu, przykłada broń do ludzkiej głowy i pociąga za spust. To historia o tym, jak do tego doszło…”.
To zdania początkowe „Miasta niedźwiedzi”. Przez większość lektury usiłowałam przewidzieć kto kogo i dlaczego. Bo to nie tylko opowieść o hokeju na lodzie, ale rzecz o pewnym niecnym postępku i jego konsekwencjach w miasteczku, w którym wszyscy mają hokejowego fioła. Ten postępek to motor napędowy powieści, hokej to dodatek, zresztą spokojnie mogłaby to być dowolna inna dyscyplina zespołowa.
Tymczasem: bang - bang - bang - krążek stuka o lód na wszystkich kartach powieści, malując przy okazji studium obsesji na punkcie sportu oraz sylwetki ludzi uwikłanych w walkę o zwycięstwo za wszelką cenę, poświęcających się zawodników, oddanych trenerów i działaczy, nadopiekuńczych rodziców przerzucający niespełnione ambicje na dzieci, fanatycznych kibiców i interesownych sponsorów. Sport (tu: hokej) to ich jedyny sposób na życie.
Na szczęście oprócz tych tępych fanatyków jest w powieści miejsce na miłość, przyjaźń i lojalność. To również opowieść o dorastaniu, trudach rodzicielstwa, podejmowaniu decyzji i ich konsekwencjach oraz o odwadze wielkich - maluczkich.
Cudowna powieść, z okolicą, która mnie urzekła, postaciami, które polubiłam, hokejem, który oswoiłam oraz kluczowym zdarzeniem, które nie jest może super-oryginalne, ale za to jak rozwinięte i podane!