Ja to chyba za bardzo przeżywam niektóre książki. Tą miałam ochotę zostawić na kilka minut, przejść się na dwór, pobawić z kaczuszkami i dopiero doczytać do końca. No jak mnie mąż głównej bohaterki irytował, to myślałam, że padnę. Jeden wielki synuś mamusi, wpatrzony w nią jak w obrazek. Co mamusia rzekła, on wykonywał. Nawet wypędził z domu własną żonę, odbierając jej wszystko co możliwe do przeżycia, łącznie z dzieckiem, tylko dlatego, że mamusia stwierdziła, że tak będzie dla niego najlepiej. Był totalnie ślepy na jej romanse, które synowa widziała. Nie śmiała jednak o nich mu powiedzieć, gdyż tylko sobie by zaszkodziła, nie jej. Nie wiem ile ta kobieta miała cierpliwości, ale ja bym aż tyle jej w sobie nie odnalazła. Niby widać, że go kochała, choć synka z pewnością o stokroć więcej. Nie rozumiałam tylko, dlaczego skoro ją wygnał, to ona zwyczajnie mu na to pozwoliła? Gdzie wtedy podziała się jej miłość do dziecka? Tym bardziej, że był on jeszcze malutki. Z początku książki Ewa wciąż zaznacza, że ludzie bacznie się jej przyglądali, byli dla niej niemili, ale później ten wątek został rozmyty. Niby wyszła sprawa z ukrytą kamerą, było o to nieco szumu, jednak i to mu wybaczyła. On robił wiele niezwyczajnych rzeczy, zachowywał się jak totalny gbur, zmieniał zachowanie w ułamku sekundy, a jej zależało tylko na tym, by nie było w domu kłótni i wszystko wskoczyło na właściwe tory, czyli by było miło i spokojnie. Jak sądzicie, czy udało jej się do tego dojść?
Słuchajcie,...