Książka mojego dzieciństwa, najukochańsza. Nie żaden tam „Mały książę”, „Alicja…”, miś o bardzo małym rozumku, czy rudowłosa Ania. Tylko opowieść o uczciwej i roztropnej dziewczynce o szlachetnym serduszku, która nie poddała się, gdy w jej życiu nastały koszmarne dni. Bez względu na okoliczności i rozczarowując swych wrogów, pomna obietnicy danej ojcu, starała się zachowywać jak prawdziwa księżniczka. Tak dużo radości sprawiały mi epizody niosące Sarze trochę wytchnienia! Ciepłe bułeczki od piekarza, małpka, przyjaciółka, metamorfozy na strychu. Oj, krzepiące to były fragmenty. A potem to cudowne zakończenie.
I żyła długo i szczęśliwie, wyszła za mąż, miała córkę dentystkę i wnuczkę Hermionę - dziewczynkę o magicznych predyspozycjach, która trafiła do Hogwartu i razem z Harrym i Ronem uratowała również mugolski świat. Czasy i wiek się zgadzają, Londyn też. Cechy babki i wnuczki, jako że dziedziczne także są podobne, nie tylko hart ducha, ale niezłomność, pęd do wiedzy, zdolności, pracowitość. To może mogło tak być? Taki scenariusz wymyśliły kiedyś moje dzieci, będąc pod wrażeniem i Sary, i Hermiony, czyli swoich dwóch ulubionych postaci dziewczęcych.
Każda mała księżniczka powinna mieć swój własny egzemplarz powieści. W mojej szeroko pojętej rodzinie dbam o to ja, ofiarowując „Małą księżniczkę” wszystkim siedmiolatkom w dniu ich urodzin. Mam nadzieję, że dzięki Sarze wyrosną z nich dziewczyny kochające czytanie.