Na początek trochę prywaty. Neurologia nie była moją ulubioną dziedziną na studiach, ale nie z powodu osobistej niechęci, a zbyt małej ilości czasu, jaki mogłam jej poświęcić. Począwszy od pierwszego roku, kiedy na mózgowie zostało poświęcone może dwa tygodnie i to zaraz przed letnią sesją egzaminacyjną, przez fizjologię na drugim roku, na której temat został poruszony zbyt pobieżnie jak na moje potrzeby, na samej neurologii na piątym roku skończywszy, kiedy to miałam na głowie kilkanaście egzaminów dyplomowych, więc znów nie było czasu na zadowalające mnie zgłębienie tematu.
„Kruchy dom duszy” opowiada o rozwoju neurochirurgii, jeszcze węższej dziedziny zajmującej się leczeniem operacyjnym chorób neurologicznych. Początki tej specjalizacji są, krótko mówiąc, przerażające. Eksperymenty na zwierzętach, wiwisekcje, a później mniej lub bardziej udane próby na pacjentach. Teraz może nam się to wydawać barbarzyńskie, ale wtedy pacjent neurologiczny nie miał zbyt wielkiego wyboru – mógł albo umrzeć w cierpieniach, albo umrzeć podczas zabiegu, który jednak dawał szansę trochę złagodzić objawy, gdyby udało się go przeżyć.
Z jednej strony cieszę się, że żyję w obecnych czasach, gdzie medycyna jest tak rozwinięta, ale z drugiej strony – pacjenci obecnie wręcz oczekują od lekarzy pozytywnego wyniku leczenia, nawet w najtrudniejszych przypadkach, a gdy to się nie udaje – straszą nas sądami. Nie jesteśmy jednak wszechmogący i nie zaws...