Król trujących kwiatów swoim tytułem kusi do czytania w okresie jesiennym. Piękna okładka jak i wklejka tylko do tego zachęcają. Śmierć i intrygi dworskie przeplatają się jak noc i dzień, a natura stanowi idealną harmonię. Jednakże podczas czytania ma się wrażenie że książka została napisana... wspak.
"Ciemność czyni światło wyrazistszym, światło dławi mrok. Życie nie może istnieć bez śmierci, a panować nad całością może ten jedynie, kto posiadł świętość".
Początek książki rzuca nas w sam środek wydarzeń, które są dla nas co najmniej niezrozumiałe. Wraz z kolejnymi rozdziałami zarys historii gdzieś ginie we mgle i ma się wrażenie, że gdzieś to już było. Mi najbardziej Król trujących kwiatów przypominał Dziedziniec Cudów i Koniec Maskarady. Mortem czyli magia śmierci stanowi tu kluczową rolę jednak jej opis nie pomógł nam na początku zrozumieć skąd, jak i dlaczego jest tak ważny.
"Cokolwiek spotka nas po śmierci, będzie konsekwencją tego, jak żyliśmy. Za życia coś siejemy, po śmierci trzeba to zebrać. Nawet jeśli wyrosło coś paskudnego".
Przed każdym z rozdziałów pojawia się albo przysłowie albo krótka notatka historyczna i głównie dzięki nim dowiadujemy się o co chodzi w książce. To trochę za późno, aby wczuć się w fabułę. A na domiar złego wszystkie intrygi w tej książce trwają tylko 1 rozdział po czym są rozwiązywane. Jedynie główny plot twist nie daje jednoznacznej odpowiedzi ale łatwo można się domyśleć je...