Książka nieco… dziwna. Dość długo nie dzieje się w niej nic szczególnego. Owszem, zdrowy rozsądek podpowiada, że w pewnym momencie dziać się zacznie, a pewne elementy opisywanych wydarzeń, zaczną mieć istotne znaczenie, ale… Dość długo właśnie nic się nie dzieje i tę część książki czytało mi się najlepiej. Lektura przypominała spokojny spacer pustą, wczesnojesienną plażą. Spacer trochę romantyczny, trochę nostalgiczny, bo jeszcze nie daje się wymazać z pamięci strata – w niedalekiej przeszłości, kilka miesięcy wcześniej, narzeczona głównego bohatera, szpitalnego psychologa, została brutalnie zamordowana.
Na plaży znaleźć można ciekawy kamyk, zdechłą meduzę, piękną muszlę, kawałek bursztynu… Na razie wszystkie te elementy nie są w żaden sposób powiązane, choć… można się domyślić, że będą. Takim właśnie, pozornie oderwanym wydarzeniem, jest zaproszenie głównego bohatera na kolację, zorganizowaną przez ekscentrycznego, starego patologa i jego nie mniej dziwnych przyjaciół.
W „Klubie spiskowców” nie występuje Alex Delaware, ani homoseksualny policjant Milo Sturgis. Gliniarze są twardzi, tajemniczy, nieco aroganccy, trochę nijacy, ale, co najważniejsze, o zamordowanie narzeczonej posądzają doktora Carriera. Zwłaszcza, że giną kolejne kobiety, a modus operandi wskazuje, że zamordowane zostały przez tego samego zabójcę, który wyraźnie ma związek z naukami medycznymi.
Jeremy Carrier znajduje sobie nową dziewczynę, a kiedy pewne sygnały wskazują, że seryjny ...